— Dziękuję, Bob — szepnąłem, gładząc dłonią powierzchnię wygaszonych lampek. — Nie domyśliłem się, że wasze automaty działają tylko do chwili, gdy wykonają swoje zadanie. Aparatura pokładowa twojego kryształowego pojazdu także umarła, zaledwie dotknąłem powierzchni tego lądu. Ale ty wiedziałeś, dokąd mnie ten pojazd przywiezie i wiedziałeś, że przyjdę tu, nad morze. Zawczasu ustawiłeś nadajnik, aby wezwał moich towarzyszy z innego czasu, kodem namiarowym sondy należącej do statku, przybyłego z Ziemi. Zostawiłeś peleryny. Nie potrzebowałeś ich, wracając do swoich. Jeśli twoi rodacy wyglądają inaczej niż przedtem, to są także z gruntu inni, czy nie tak? W takim razie, gdy już uda ci się do nich dotrzeć, czego ci serdecznie życzę, to co najwyżej przedstawisz się jako kosmiczny emigrant. Poprosisz o azyl. A wygląd zewnętrzny nie ma przecież żadnego znaczenia, kiedy ktoś spotyka się z prawdziwie rozumnymi istotami. Wtedy, na Ziemi, także mogłeś mi się pokazać w swojej rzeczywistej postaci, choć ja nie zasługuję jeszcze na miano istoty prawdziwie rozumnej. Ale może miałeś ra cję? W każdym razie zachowam te granatowe, powłóczyste płaszczyki na wypadek… wiesz, o czym myślę, prawda? No, to powodzenia, Bob! — zakończyłem głośniej, zapominając, że nie jestem już sam. Wiktor zareagował natychmiast.
— Co mówisz?
Odwróciłem się do niego i przez chwilę patrzyłem mu chłodno w oczy. Stał lekko przygarbiony, ze zwieszonymi bezradnie rękami, wyrażając >-ałą swoją postawą niepewność i zatroskanie. Uśmiechnąłem się do niego.
— Pytałem, czy istotnie musimy już pożegnać to piękne miasto — skłamałem gładko. — Nie sądzisz, że zasługuje na dokładniejsze zbadanie?
— Lin… przecież… — zająknął się. — Jak to, pracujemy w tej okolicy od tygodnia… oczywiście, że zostaniemy, ale teraz musisz polecieć z nami na orbitę i poleżeć trochę w salce medycznej. To powietrze na pewno przedostało ci się już do krwi i związało z…
— Od tygodnia… — przerwałem. — Aha. Od tygodnia. A ja jestem chory. Skoro jestem chory, to trzeba mnie traktować jak dziecko. Może wobec tego zechcesz mi powiedzieć, kiedy wystartowaliśmy z Ziemi?
— Lin, wszystko ci powiem po drodze…
— Kiedy?
— Co to znaczy,kiedy”? — zniecierpliwił się wreszcie. — Mierżąc czas naszymi starymi, poczciwymi zegarkami, jedenaście miesięcy temu.
Na moment przymknąłem oczy i zagryzłem wargi. Zaraz jednak opanowałem się.
— Przedtem byliśmy na urlopie?
— Tak… oczywiście, że tak.
— A gdzie jesteśmy teraz?
— Gdzie? — powtórzył przeciągle. — Na delcie Panny. To znaczy, na czwartej planecie delty.
— Uhm — mruknąłem. — Rzeczywiście, to powietrze musi być trochę dziwne. Ale skądinąd czuję się świetnie, możesz mi wierzyć. Porozmawiajmy jeszcze przez chwilę. Więc wyruszyliśmy blisko rok temu. Wobec tego zatrzymywaliśmy się już kilkakrotnie. Odkryliśmy coś ciekawego?… Widzisz, ciągle jestem na bakier z pamięcią.
— Przypomnisz sobie — rzekł z zakłopotaniem. — Zażyjesz coś, wyśpisz się porządnie i jutro rano…
— Zapewne. Czekaj. Badamy to miasto od tygodnia. Czy nikt nigdy nie zajrzał do tego pawiloniku?
— Owszem. Byli tu Bengt, Jane, Arnolf, ja sam… Także Kirsti i ty wspominaliście o przystani zaraz po pierwszym rekonesansie. To przecież — wskazał ruchem ręki szerokie drzwi — jedyny, jak dotąd, otwarty budyneczek w całym mieście…
— Ale peleryny? — pomachałem mu przed nosem granatowymi okryciami. — I to? — przeniosłem wzrok na zaimprowizowany pulpit z paciorkami wygasłych sygnalizacyjnych lampek.
Zastanowił się przez moment, po czym potrząsnął głową.
— Będziemy musieli sprawdzić… są zdjęcia, filmy, zapisy… wątpię jednak, czy wszyscy przeoczylibyśmy rzeczy tak bardzo… — szukał przez chwilę słowa — nietutejsze — zakończył wreszcie. — Co to znaczy, Lin? Czy to naprawdę ty zbudowałeś tutaj nadajnik? Ale z czego, sk”ro twoja sonda utonęła w morzu? Nasze czujniki zlokalizowały ją przecież. Nic nie rozumiem…
— Widzisz. Sam jesteś oszołomiony. Nie martw się. Obydwaj pójdziemy grzecznie do kabiny medycznej. Jedenaście miesięcy…
— Lin, czy sądzisz, że ktoś był w tym pawilonie i zostawił te rzeczy?… Kiedy? Dzisiaj? Przedwczoraj pracowaliśmy tu pół dnia…
— Z Ziemi szliśmy napędem geonicznym, prawda? Spojrzał na mnie badawczo.
— Oczywiście. O czym myślisz? — najwyraźniej zapomniał; że ma mnie traktować jak chorego, zdanego na pastwę halucynacji, powstających w jego zgorączkowanym, rozprzężonym umyśle.
Stanowczo za wcześnie. Wolałem jeszcze jakiś czas korzystać z przywilejów człowieka niepoczytalnego i stawiać najbardziej naiwne pytania, niż odpowiadać na te, które on mógł postawić.
— To, o czym myślę, nie ma żadnego logicznego sensu, skoro jestem zarażony tym narkotycznym powietrzem. Poczekaj. Postaram się wziąć w garść i za parę minut pójdę z tobą do palety. Więc co najmniej przez kilka tygodni po starcie byliśmy w nadprzestrzeni…
— Co?… W… aha — pokręcił głową z niedowierzaniem. — Tak to śmiesznie nazywasz…
— Śmiesznie. Masz rację. To wszystko jest śmieszne… Umilkłem. A więc fakt, że Wiktor, Lukas i Oleg są tacy jak dawniej, że wyprawa „P — G” jednak wyruszyła i że została wyposażona w sprzęt będący tworem znanej mi świetnie ziemskiej techniki, nie świadczył absolutnie o niczym. Moja misja mogła zostać podjęta i spełniona. Mój dawny świat może już być zupełnie inny. Przecież leciałem swoim kryształowym soplem wtedy, gdy równolegle, w przesuniętej czasoprzestrzeni, wyprawa,P — G” od dawna już pokonywała kolejne odcinki gwiezdnej drogi. Jeden i drugi ja, obydwaj, cHoć w różny sposób, podążaliśmy w głąb czasu, łamiąc prawa fizyki umożliwiające zgodny z zasadą ekstrapolacji, spokojny i logiczny tok ewolucji. Oczywiście nigdy nie było nas dwóch na raz, cóż znowu. W przeciwnym wypadku pamiętałbym historię tych jedenastu miesięcy. Ale mniejsza o mnie. Bo najzupełniej nieoczekiwanie ta „emigracja”, na którą się zdecydowałem, przystępując do gry zainicjowanej przez Stanzę, przestała być moją osobistą sprawą. W zmienionej rzeczywistości ja miałem pozostać i pozostałem dawnym sobą. A teraz okazuje się, że identyczny los zgotowałem moim dwudziestu siedmiu towarzyszom, którzy także w momencie, gdy ich wszechświat zaczął mieć za sobą inną przeszłość, przebywali poza obszarem przeobrażeń, poza „normalnym” z ludzkiego punktu widzenia nurtem czasu. Nie wiem, jak to się mogło stać, bo przecież wszystkie możliwe fizyki istnieją w jednym wszechświecie, ale stało się, czego najlepszym przykładem jestem ja sam. Już nie sam. W tym właśnie rzecz. Nie sam…
Dokąd wrócimy? Co zastaniemy na Ziemi? A jeśli okaże się, że w ogóle nie mogliśmy wystartować, bo ludzie dopiero zaczynają przebąkiwać o latających konstrukcjach cięższych od powietrza? Powitają nas przyjaźnie, jeśli są tacy, jacy powinni być w wyniku realizacji planów Stanzy, ale czy to nie okaże się… gorsze? Dzień dobry — dzień dobry. Skąd przybywacie? To miło z waszej strony, że wybraliście Ziemię… zobaczcie, jak tu u nas ładnie. Kiedy wracacie do siebie? Oczywiście, chcielibyśmy podejmować was jak najdłużej, ale…
— Do licha! — syknąłem.
— Co? Co? — przestraszył się Wiktor.