— Przecież wiesz, że je lubię. Po powrocie…
— Ale musi być spaniel — nie pozwoliłem jej skończyć. — Nazwiemy go „Góro”.
— „Góro”? Dlaczego akurat „Góro”? Czy to coś znaczy?
— Nie wiem… przepraszam, oczywiście, że znaczy! „Góro” to szczęśliwe imię. W każdym razie będzie szczęśliwe dla naszego psa. Gdyby kiedyś znalazł się w niebezpieczeństwie, gdyby powiedzmy miał spaść ze skały, zawsze znajdzie kogoś, kto go uratuje. Choćby ten ktoś przebywał wtedy w innym czasie.
— Powinieneś jednak starać się zasnąć — powiedziała łagodnie, po krótkiej pauzie.
— Poczekaj. Jeszcze trochę pomajaczę. To takie przyjemne, wiesz? Zwłaszcza kiedy siedzisz przy mnie, z tym zatroskanym spojrzeniem i pogodną miną, która ma mi dowieść, że nie potrzebuję niczyjej troski, bo jestem zdrowszy niż kiedykolwiek. O czym to mówiliś- my? A, o psie i o czasie. Właśnie. Pomińmy na razie psa. Chciałbym wiedzieć, czy w czasie minionych jedenastu miesięcy byliśmy kiedyś razem na planecie mniej więcej tak dużej jak ta pod nami, tylko całej za wyjątkiem mórz porośniętej koszmarnie poplątanymi krzakami i czy przedzierając się przez te krzaki nie spotkaliśmy jakichś okrytych łuską kotów, jakiegoś pająka — niepają-ka, myszy — niemyszy? A także, czy umilaliśmy sobie wędrówkę beztroskimi pogwarkami na tematy osobiste… między innymi o tym, że się kochamy?
— Lin, doprawdy lepiej będzie, jeśli teraz pójdę. Rzeczywiście jesteś dzisiaj bardziej rozmowny niż zwykle. Musisz leżeć spokojnie i odpoczywać, a moja obecność najwyraźniej ci w tym przeszkadza… pomimo że się kochamy — zaśmiała się cicho.
— Najpierw mi odpowiedz.
— Nie. Nie byłam na takiej planecie i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Pająki? Brrr… Lin, przyrzekasz, że postarasz się zasnąć?
— Jaką wartość mogą mieć przyrzeczenia człowieka, któremu trzeba kłaść lód na głowę i który już przeszło godzinę bez przerwy mówi, w dodatku od rzeczy?
— Proszę cię…
— Dobrze — spokorniałem nagle. — Przyrzekam. Będę spał jak dziecko. Gdy tylko wyjdziesz, postaram się nawet przyjąć pozycję embrionalną. Zresztą w pewnym sensie jestem naprawdę oseskiem… nie, ja nie. Wszyscy, tylko nie ja. Dobrze już, dobrze. Widzisz, zamykam oczy. Pocałuj mnie jeszcze raz i idź. Dziękuję…
Poczułem na czole dotknięcie jej warg. Były chłodne. Może rzeczywiście miałem gorączkę?
— Dziękuję — powtórzyłem ciszej. Nie odpowiedziała. Odczekałem chwilę, po czym otworzyłem oczy. Zostałem sam.
Dłuższy czas leżałem bez ruchu, patrząc w sufit i uśmiechając się do siebie. Wreszcie westchnąłem
— Jeśli się spokojnie zastanowić — powiedziałem cicho — to cała ta historia, która komuś trzeciemu mogłaby się wydawać zupełnie zdumiewająca, nieprawdopodobna, a nawet podejrzana, jest całkiem zwyczajna. Najzwyczajniejsza pod słońcem. Jest wręcz banalna. Bo czymże, jeśli nie tworzeniem geometrii, integrującej przestrzeń materii nieożywionej i przestrzeń życia zajmowali się moi przodkowie, ilu ich tam było, od kiedy pierwszy z nich wyszedł rano z jaskini, ziewnął i powiedział: a niech to wszystko szlag trafi!? Że zbyt raptownie i że w taki osobliwy sposób? Głupstwo. Drobny kolaps czasowy, jak ten, dzięki któremu mogłem teraz patrząc na Kirsti widzieć Norę Speyer. Że akurat ja? No to co? Każdy, w kręgu oddziaływania swojego pola biologicznego, zmienia życie sobie i innym, choć o tych „innych” najczęściej nic nie wie. Owszem, to źle, że nie wie. Może nawet tu właśnie tkwi źródło wszelkich za-wichrowań, nieustannie spychających cywilizacje z najkrótszej i najlepszej drogi do celu? Ale nie przesadzajmy. Ja na przykład zawsze pamiętałem o innych i wiem, że zmieniłem świat, natomiast nie mam bladego pojęcia, jak go zmieniłem, a także czy owa zmiana przyniesie pożądane skutki. Która z tych dwóch wersji tej samej niewiedzy jest lepsza dla mnie, dla jednostki kształtującej wspólny czas na swój obraz i podobieństwo, a za to gorsza dla świata?
Naprawdę mam gorączkę. Komputer się nie myli. Jestem chory. Inaczej nie patrzyłbym teraz w sufit z tym beztroskim uśmieszkiem, zamiast dygotać ze strachu, wyobrażając sobie moment powrotu. Jaką Ziemię odnajdę?
Pomilczałem chwilę, po czym wzruszyłem ramionami i dodałem:
— Tak czy owak będzie to Ziemia. Człowiek, który potrafi sięgnąć, choćby nie w kryształowym statku, a tylko myślą, do pierwszej sekundy dziejów po to, by za miliardy lat jakiś Stanza nie miał kłopotów z własnymi ziomkami, by jakiś Amosjan nie musiał z głęboką troską mówić o Wschodzie i Zachodzie, by jakiś Lin Hagert nie stał bezradnie, nie wiedząc, co zrobić ze swoim urlopem i ze swoim życiem, znajdzie sobie miejsce wszędzie. Potrafi się jakoś urządzić na każdym ze wszystkich możliwych światów. Co, może nie?
KONIEC BAJKI O PIERWSZYM ZIEMIANINIE