– Dokąd panu tak spieszno, komisarzu?
– Idę do domu, muszę coś zjeść.
– Cóż, zrobi pan, jak zechce, lecz mam dziś takie homary, że kiedy je wyjmę z pieca, to będą nie jak jedzenie, ale jak marzenie.
Montalbano wszedł, podążając nie tyle za głosem żołądka, ile wyobraźni. Kiedy już się posilił, odsunął od siebie nakrycie, oparł się o blat stołu, położył głowę na rękach i zasnął. Prawie zawsze jadł w małej salce, gdzie były tylko trzy stoliki, więc Serafino, kelner, mógł bez problemu kierować klientów do dużej sali, żeby komisarz zdrzemnął się w spokoju. Około czwartej, kiedy lokal już zamknięto na czas sjesty, właściciel, widząc, że Montalbano nie daje znaku życia, przygotował filiżankę mocnej kawy i delikatnie go obudził.
6
List do rąk własnych, o którym poinformował go Catarella, zupełnie wyleciał mu z głowy. Przypomniał sobie o nim dopiero w chwili, gdy na niego nadepnął – widocznie listonosz wsunął kopertę przez szczelinę pod drzwiami. Adres wyglądał jak na anonimowych donosach: MONTALBANO – KOMISARIAT – MIASTO. W lewym górnym rogu widniał dopisek „do rak własnych”, który niestety spowodował genialne rozbłyski w głowie Catarelli.
Jednak to nie był anonim. Podpis, który Montalbano zobaczył, jak tylko otworzył kopertę, eksplodował mu w mózgu jak dynamit.
Szanowny Panie Komisarzu! Przyszło mi do głowy, że najprawdopodobniej nie będę mógł przyjść do Pana jutro rano na umówione spotkanie. Jeśli przypadkiem – co wydaje się bardzo możliwe – podczas zebrania władz komórki partyjnej w Montelusie, na które się udam natychmiast po napisaniu tego listu, nie uzyskam poparcia dla mojego stanowiska, wówczas będę zmuszony odbyć podróż do Palermo i spróbować poruszyć serca i sumienia aktywistów, którzy pełnią naprawdę decydujące funkcje w łonie naszej Partii. Jestem skłonny polecieć nawet do Rzymu i prosić o posłuchanie samego Sekretarza Generalnego. Gdybym zrealizował powyższe zamiary, znacznie oddaliłoby to nasze spotkanie, dlatego też proszę mi wybaczyć, że przekazuję na piśmie wszystko, co chciałbym wyrazić podczas rozmowy w cztery oczy.
Jak Pan z pewnością pamięta, nazajutrz po dziwnej kradzieży w supermarkecie, która niby nie była kradzieżą, przyszedłem z własnej woli do komisariatu, by powiedzieć, że przypadkowo widziałem grupę osób, które spokojnie, choć o nietypowej porze, pracowały przy włączonych światłach i pod ochroną osobnika w mundurze przypominającym uniform nocnego stróża. Przejeżdżając w pobliżu, nikt nie mógłby spostrzec niczego niezwykłego w tej scenie: gdybym zauważył coś takiego, osobiście powiadomiłbym niezwłocznie siły porządkowe.
Tej nocy, kiedy byłem świadkiem powyższych wypadków, nie mogłem zasnąć z powodu podenerwowania, w które wprawiły mnie dyskusje z kilkoma działaczami, i wówczas sięgnąłem pamięcią do sceny kradzieży. I dopiero wtedy przypomniałem sobie fakt, który może się okazać nader istotny. Wracając z Montelusy, pod wpływem wzburzenia pomyliłem drogę wjazdową do Vigaty, do czego przyczyniła się także cała seria ustawionych ostatnio bezsensownych znaków nakazujących ruch jednokierunkowy. I tak, zamiast wjechać w via Granet, wjechałem w dawną ulicę Lincolna, wskutek czego zacząłem się posuwać w kierunku przeciwnym do nakazanego. Kiedy przejechawszy jakieś pięćdziesiąt metrów, zdałem sobie sprawcę z popełnionego błędu, wrzuciłem wsteczny bieg i wycofałem się do via Trupia, w którą mógłbym wjechać tyłem, żeby następnie przyjąć właściwy kierunek. Jednak okazało się, że nie mogę wjechać w zaułek, ponieważ jest on dosłownie zabarykadowany wielkim samochodem typu „Ulisse” ostatnio szeroko reklamowanym, lecz niedostępnym jeszcze w sprzedaży, chyba że w drodze wyjątku, o numerze rejestracyjnym: Montelusa 328280. Wobec tego faktu pozostało mi tylko kontynuować jazdę w niewłaściwym kierunku. Niebawem wyjechałem na plac Chiesa Vecchia, gdzie znajduje się supermarket.
Zaoszczędzę Panu zbytecznych dochodzeń: jedyny w mieście egzemplarz tego samochodu należy do pana Carmela Ingrassii. Pytam więc: skoro Ingrassia mieszka w Monte Ducale, co robił jego samochód o dwa kroki od supermarketu, który również do niego należy i który w tym samym czasie rzekomo był okradany? Do Pana należy odpowiedź.
Z wyrazami szacunku.
Gerlando Misuraca
„A toś mi przypierdolił, mój panie!” – skomentował w duchu Montalbano, patrząc spode łba na list, który leżał na stole w jadalni. O jedzeniu nie mogło już być mowy. Otworzył lodówkę tylko po to, żeby oddać pokłon kulinarnej wiedzy Adeliny, pokłon zasłużony, ponieważ natychmiast poczuł zniewalający zapach marynowanych ośmiorniczek. Zamknął lodówkę; nie mógłby nic przełknąć, jakaś niewidzialna pięść zaciskała mu żołądek. Rozebrał się i zaczął chodzić nago nad brzegiem morza, i tak o tej porze nikt się tu nie pojawiał. Nie był głodny i nie chciało mu się spać. Około czwartej nad ranem wskoczył do lodowatej wody, długo pływał, potem wrócił do domu. Zorientował się, że mu stoi. Roześmiał się i postanowił z nim porozmawiać, przemówić wackowi do rozsądku.
– Nie rób sobie złudzeń.
Twardziel zasugerował, że być może coś na to poradzi telefon do Livii. Do Livii, która leży teraz nago w swoim łóżku.
– Nie dość, że jesteś głupim chujem, to w dodatku mówisz jak chuj. Tak to możesz sobie pogadać do szczeniaka, który wali konia pod kołdrą.
Twardziel obraził się i zrezygnował. Montalbano włożył majtki, okrył się suchym ręcznikiem, wziął krzesło i usiadł na werandzie.
Przez dłuższy czas patrzył na morze. Powoli się rozjaśniało, następnie zaczęło nabierać barw i pokrywać się żółtymi pasmami słońca. Zapowiadał się piękny dzień. Komisarz poczuł się lekko, był gotowy do działania. Po lekturze listu od Misuraki przyszło mu do głowy kilka pomysłów, a kąpiel pomogła je uporządkować.
– W tym stanie nie może się pan pokazać na konferencji prasowej – orzekł Fazio, przyglądając mu się surowo.
– A co, ty też zaliczyłeś praktyki w oddziałach antymafijnych?
Montalbano otworzył pękatą reklamówkę, którą trzymał w ręku.
– Mam tutaj spodnie, marynarkę, koszulę i krawat. Przebiorę się, zanim pojadę do Montelusy. Wiesz co, pomóż mi. Wyjmij to z torby i rozwieś na krześle, bo jeszcze się pogniecie.
– Już się pogniotło. Zresztą nie chodzi mi o ubranie, tylko o twarz. Musi pan koniecznie iść do fryzjera.
Fazio, który dobrze znał komisarza, użył słowa „koniecznie”, bo wiedział, jak trudno go namówić, żeby się ostrzygł. Montalbano przeczesał włosy ręką i zgodził się, że nożyczki są tu niezbędne. Po czym spochmurniał.
– To się, kurwa, niedobrze zapowiada! – zawyrokował.
Przed wyjściem wydał polecenie: podczas gdy on będzie się robił na bóstwo, ktoś ma poszukać Carmela Ingrassii i doprowadzić go do komisariatu.
– A jeśli mnie spyta dlaczego, to co mam odpowiedzieć? – odezwał się Fazio.
– Nic nie odpowiadaj.
– A jeśli będzie nalegał?
– Jeśli będzie nalegał, to mu powiedz, że chcę go spytać, kiedy ostatnio robił sobie lewatywę. Może być?
– Musi pan się wściekać?
Fryzjer, jego pomocnik i jakiś klient usadowiony na jednym z dwóch obracanych foteli, które z wielkim trudem mieściły się w salonie, a raczej w suterenie, dyskutowali o czymś z ożywieniem, lecz kiedy zobaczyli komisarza, natychmiast zamilkli. Montalbano wszedł z twarzą, o której sam mówił, że „się prosi brzytwy”, czyli z wargami zaciśniętymi w szczelinę, oczami podejrzliwie przymkniętymi, nastroszonymi brwiami, z miną równie wzgardliwą co surową.