– Dzień dobry, czy długo trzeba czekać?
Nawet jego głos stał się niski i ochrypły.
– Nie, komisarzu, proszę się rozgościć.
Podczas gdy Montalbano sadowił się na pustym fotelu, fryzjer, w tempie jak z komedii Chaplina, zachwalał wykonane dzieło, podsuwając klientowi lusterko pod kark. Wreszcie zdjął zużyty ręcznik, wrzucił do pojemnika, wyjął czysty i rozwiesił go na barkach komisarza. Klient, podziękowawszy pomocnikowi za rytualne szczotkowanie marynarki, dosłownie wziął nogi za pas, ledwie mamrocząc do widzenia.
Obrządek golenia i strzyżenia odbył się w całkowitym milczeniu, szybko i posępnie. Kolejny klient chciał wejść, rozchylając zasłonę z paciorków, lecz zwęszył klimat i rozpoznał komisarza, więc rzucił tylko, że wpadnie później, i zniknął.
Wracając do biura, Montalbano czuł, że unosi się nad nim nieokreślona, lecz obrzydliwa woń, coś pomiędzy zapachem terpentyny a pudru, którego trzydzieści lat temu używały kurwy. Był to smród jego własnych włosów.
– Czeka na pana Ingrassia – powiedział Tortorella ściszonym głosem spiskowca.
– A Fazio?
– Poszedł do domu, żeby się przebrać. Dzwonili z kwestury. Mówili, że również Fazio, Gallo, Galluzzo i Germanii muszą wziąć udział w konferencji.
„Widocznie mój telefon do tego sukinsyna Sciacchitano poskutkował” – pomyślał Montalbano.
Ingrassia, który tym razem ubrany był na jasnozielone, poderwał się z krzesła.
– Proszę siedzieć – powiedział komisarz, zajmując miejsce za biurkiem. Odruchowo podniósł dłoń do włosów i natychmiast w całym pomieszczeniu zawisła woń lakieru i pudru. Czując smród, przytknął palce do nosa, powąchał je i utwierdził się w podejrzeniu. Ale nic na to nie dało się poradzić, w komisariacie nie było szamponu. Od razu odzyskał minę, która „się prosi brzytwy”.
Widząc zmianę na twarzy komisarza, Ingrassia zaniepokoił się i wyprostował plecy.
– Co jest? – zapytał.
– Przepraszam, a w jakim znaczeniu?
– No… w każdym znaczeniu – zdziwił się Ingrassia.
– Cóż – mruknął wymijająco Montalbano.
Znów zaczął obwąchiwać sobie palce i rozmowa zamarła.
– Słyszał pan, co się przytrafiło biednemu Misurace? – spytał w końcu, jak gdyby rozmawiał z dobrym znajomym gdzieś w neutralnym miejscu.
– Co za życie! – westchnął ze smutkiem Ingrassia.
– Proszę pomyśleć: prosiłem, żeby tu przyszedł i opowiedział mi szczegółowo, co widział tamtej nocy, kiedy było włamanie, umówiliśmy się, a tymczasem…
Ingrassia rozłożył ręce w geście, który miał przekonać Montalbana, że trzeba się pogodzić z nieprzychylnymi zrządzeniami losu. Odczekał chwilę, wystarczającą na krótką medytację.
– Proszę wybaczyć – odezwał się – ale jakie szczegóły mógłby jeszcze panu wyjawić biedny Misuraca? O wszystkim, co widział, przecież już panu opowiedział.
Montalbano pokręcił przecząco palcem.
– Myśli pan, że nie opowiedział o wszystkim, co wtedy zobaczył? – spytał zaintrygowany Ingrassia.
Montalbano raz jeszcze pokiwał palcem.
„Poć się teraz, kutasie” – pomyślał. Zielona gałąź, którą był Ingrassia, rozkołysała się jak pod silnym podmuchem wiatru.
– A więc czego pan chciał się od niego dowiedzieć?
– Tego, o czym zapomniał.
Wiatr przeszedł w potężną wichurę, gałąź się zatrzęsła.
– Nie rozumiem.
– Zaraz to panu wytłumaczę. Widział pan pewnie obraz Bruegla zatytułowany Wesele chłopskie?
– Kto? Ja? Nie – odparł Ingrassia, wyraźnie strapiony.
– Nie szkodzi. Za to widział pan pewnie jakiś obraz Hieronima Boscha.
– Nie – powtórzył Ingrassia i zaczął się pocić. Tym razem przestraszył się nie na żarty, a jego twarz zaczęła nabierać barwy ubrania.
– Nieważne, zostawmy to – rzekł wielkodusznie Montalbano. – Chciałem tylko powiedzieć, że widząc jakąś scenę, zapamiętuje się pierwsze, ogólne wrażenie. Prawda?
– Prawda – odrzekł Ingrassia, gotowy już na najgorsze.
– Potem, powolutku, człowiek zaczyna przypominać sobie niektóre szczegóły, które widział, zachował w pamięci, lecz odsunął od siebie jak coś, co nie ma żadnego znaczenia. Podam przykład: otwarte czy zamknięte okno, hałas… co tam jeszcze… gwizd, piosenka, przestawione krzesło, samochód w miejscu, w którym nie powinno go być, gasnące światło… Takie tam rzeczy, błahostki, szczegóły, które w ostatecznym rozrachunku okazują się decydujące.
Ingrassia wyciągnął z kieszeni białą chusteczkę z zielonym szlaczkiem i otarł pot z czoła.
– Wezwał mnie pan tylko po to, żeby mi to powiedzieć?
– Nie trudziłbym pana na darmo, nigdy bym sobie na to nie pozwolił. Chcę wiedzieć, czy miał pan jakieś wiadomości od ludzi, którzy zrobili panu kawał i włamali się na niby do pańskiego supermarketu.
– Nikt się do mnie nie odezwał.
– To dziwne.
– Dlaczego?
– Dlatego, że w każdym kawale najfajniejsze jest to, że można się potem pośmiać razem z jego ofiarą. Tak czy inaczej, jeśli przypadkiem się odezwą, proszę mnie poinformować. Do widzenia.
– Do widzenia – odparł Ingrassia i podniósł się z krzesła. Był zlany potem, spodnie przykleiły mu się do pośladków.
Fazio już się wystroił, jego mundur aż lśnił.
– Jestem tutaj – powiedział.
– A papież jest w Rzymie.
– Rozumiem, komisarzu, ma pan dziś kiepski dzień.
Odwrócił się, żeby odejść, ale zatrzymał się na progu.
– Dzwonił komisarz Augello, mówił, że bardzo bolą go zęby. Przyjdzie, jeśli jest niezbędny.
– Słuchaj, czy wiesz, gdzie jest teraz wrak samochodu Misuraki?
– Jeszcze tutaj, w naszym garażu. Proszę posłuchać: to wszystko z zawiści.
– O czym ty mówisz?
– O bólu zębów komisarza Augello. To atak zawiści.
– Jakiej zawiści?
– W stosunku do pana, ponieważ pan jedzie na konferencję, a on nie. I pewnie jest w dodatku wkurwiony, bo nie chciał mu pan powiedzieć, kogo aresztowaliśmy.
– Czy mogę cię o coś prosić?
– Tak jest, zrozumiałem, już sobie idę.
Kiedy Fazio zamknął za sobą drzwi, komisarz podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Usłyszał głos, który brzmiał jak parodia dubbingowanej Murzynki.
– Galo? Gdo mofi? Gdo mofi ty?
„Skąd rodzina Cardamone sprowadza pomoc domową?” – zadał sobie w duchu pytanie.
– Czy jest pani Ingrid?
– Dag, ale gdo mofi?
– Salvo Montalbano.
– Ty czega.
Głos Ingrid brzmiał natomiast tak samo jak głos włoskiej aktorki, która dubbingowała Gretę Garbo, też Szwedkę, jak Ingrid.
– Cześć, Salvo, co słychać? Dawno się nie widzieliśmy.
– Potrzebuję twojej pomocy, Ingrid. Czy jesteś wolna dziś wieczorem?
– Prawdę mówiąc, nie. Lecz jeśli to coś ważnego, zmienię plany.
– To ważne.
– A więc gdzie i o której?
– Dzisiaj o dziewiątej, w barze w Marinelli.
Konferencja prasowa była dla Montalbana długą i wstydliwą udręką, czego się zresztą spodziewał. Z Palermo przyjechał wicekwestor De Dominicis z oddziałów antymafijnych i zajął miejsce po prawicy kwestora. Władcze gesty i zabójcze spojrzenia wyłowiły Montalbana z tłumu, w którym chciał pozostać, i zmusiły, by usiadł po lewej stronie przełożonego. Za ich plecami stali Fazio, Germana, Gallo i Galluzzo. Pierwszy przemówił kwestor i na samym początku wymienił nazwisko aresztowanego, numer jeden wśród numerów dwa: Gaetano Bennici, czyli Tano nazywany „Grekiem”, wielokrotny morderca, poszukiwany od lat. Efekt był piorunujący. Liczni dziennikarze, którym towarzyszyły cztery kamery telewizyjne, podskoczyli na krzesłach i zaczęli wymieniać uwagi, aż kwestor z trudem przywrócił porządek. Powiedział, że aresztowanie Tana jest zasługą komisarza Montalbano; to właśnie on – przy pomocy swoich ludzi, których przełożony po kolei przedstawił – umiał zręcznie i odważnie wykorzystać sprzyjającą okazję. Następnie głos zabrał De Dominicis i opowiedział o roli, jaką Tano pełnił w łonie organizacji – roli jeśli nie pierwszoplanowej, to prawie. Kiedy usiadł, Montalbano zrozumiał, że został rzucony wilkom na pożarcie.