Выбрать главу

Pytania padały seriami, szybciej niż z kałasznikowa. Czy doszło do strzelaniny? Czy Tano był sam? Czy po stronie sił porządkowych są ranni? Co mówił Tano, kiedy założono mu kajdanki? Czy Tano spał, czy nie? Czy był z kobietą? Z psem? Czy to prawda, że zażywał narkotyki? Ile ma zabójstw na sumieniu? Jak był ubrany? Czy miał na sobie majtki? Czy to prawda, że Tano jest kibicem Milami? Że nosi przy sobie zdjęcie Ornelli Muti? Co to za sprzyjająca okazja, o której wspomniał kwestor?

Montalbano odpowiadał z wysiłkiem, coraz gorzej rozumiejąc własne słowa.

„Jak dobrze, że jest telewizja – pomyślał. – Będę mógł się potem obejrzeć i może zrozumiem te idiotyzmy, które tu wygaduję”.

Sytuacja stała się jeszcze trudniejsza, kiedy zobaczył wpatrzone w niego z uwielbieniem oczy inspektor Anny Ferrary.

Z grzęzawiska, w którym się pogrążał, próbował go wyciągnąć redaktor Nicoló Zito z Retelibery, jego szczery przyjaciel.

– Panie komisarzu, mam pytanie. Powiedział pan, że spotkał Tana, wracając z Fiakki, dokąd został pan zaproszony przez przyjaciół na coś, co się nazywa tabisca. Czy dobrze usłyszałem?

– Tak.

– Co to jest tabisca?

Bardzo często jadali ją razem, więc zadając to pytanie, Zito rzucił mu koło ratunkowe. Montalbano wykorzystał szansę. Nabierając nagle pewności siebie i precyzji, oddał się szczegółowej opowieści o tej nadzwyczajnej, wielosmakowej pizzy.

7

W człowieku, który wyglądał, jak gdyby wbijano go na pal, jąkał się, okazywał wahanie, to znów zdziwienie, dezorientację lub zmieszanie, choć wciąż miał roześmiane oczy, a którego kamera Retelibery bezlitośnie pokazywała na pierwszym planie, Montalbano z trudem rozpoznał samego siebie pod gradem pytań bezczelnych dziennikarzy i zwykłych sukinsynów. Wypowiedzi, w której wyjaśniał, co to jest tabisca, czyli tej, która poszła mu najlepiej, w ogóle nie pokazano, być może dlatego, że nie miała wiele wspólnego z głównym tematem konferencji, czyli z aresztowaniem Tana.

Bakłażany po parmeńsku, które gospodyni zostawiła w piekarniku, nagle wydały mu się za słone. Adelina na pewno ich nie przesoliła, więc było to złudzenie, psychologiczny efekt zobaczenia w telewizji własnego wygłupu.

Wtem naszła go ochota, żeby wybuchnąć płaczem, położyć się na łóżku i owinąć prześcieradłem jak mumia.

– Komisarz Montalbano? Mówi Luciano Acquasanta z gazety „Il Mezzogiomo”. Czy zechciałby pan udzielić mi wywiadu?

– Nie.

– Nie zajmę panu zbyt wiele czasu, obiecuję.

– Nie.

– Komisarz Montalbano? Mówi Spingardi, Attilio Spingardi z redakcji RAI w Palermo. Organizujemy dyskusję panelową poświęconą…

– Nie.

– Zaraz powiem dokładnie, o co chodzi…

– Nie.

– To ty, kochany? Mówi Livia. Jak się czujesz?

– Dobrze. Dlaczego pytasz?

– Właśnie widziałam cię w telewizji.

– Jezu! Widziały mnie całe Włochy?

– Chyba tak. Ale tylko przez chwilę.

– Czy było mnie słychać?

– Nie, mówił wyłącznie spiker. Widać było tylko twoją twarz i dlatego się tak zmartwiłam. Byłeś żółty jak cytryna.

– Puszczali to w kolorze?!

– Pewnie. Co chwila unosiłeś dłoń do oczu i czoła.

– Bolała mnie głowa i oślepiały reflektory.

– Już wszystko w porządku?

– Tak.

– Komisarz Montalbano? Nazywam się Stefania Quattrini, jestem z redakcji „Essere donna”. Chcielibyśmy przeprowadzić z panem wywiad telefoniczny. Czy może pan zaczekać przez chwilę przy słuchawce?

– Nie.

– To potrwa tylko kilka minut.

– Nie.

– Czy mam zaszczyt rozmawiać osobiście ze słynnym komisarzem Montalbano, który bierze udział w konferencjach prasowych?

– Odpierdol się.

– Nie, odpierdolić się wcale nie mamy zamiaru, ale przypierdolić ci – owszem.

– Kto mówi?

– Twoja śmierć. Możesz być pewny, że nie ujdzie ci to na sucho, pierdolony komediancie! Kogo próbowałeś nabrać na to przedstawienie, które odegrałeś ze swoim kumplem Tanem? Zapłacisz za to, że chciałeś nas zrobić w chuja.

– Halo! Halo!

Połączenie zostało przerwane. Montalbano nie zdążył pomyśleć o tych złowrogich słowach, zastanowić się nad nimi, ponieważ znów usłyszał natarczywy dźwięk dzwonka, tym razem u drzwi. Był pewny, że jakiś dziennikarz, bardziej cwany od innych, postanowił go najść osobiście. Rozdrażniony podbiegł do drzwi i wrzasnął:

– Kiego chuja?!

– To ja, kwestor.

Czego on tu szuka, w jego własnym domu, nie uprzedziwszy go nawet o wizycie? Mocno nacisnął klamkę i otworzył drzwi na oścież.

– Dzień dobry, proszę wejść – powiedział i usunął się na bok.

Kwestor nie ruszył się z miejsca.

– Nie mamy czasu. Proszę doprowadzić się do porządku i zejść, czekam w samochodzie.

Obrócił się na pięcie i odszedł.

Przechodząc przed szafą z wielkim lustrem, Montalbano zrozumiał, co kwestor miał na myśli, mówiąc, by doprowadził się do porządku. Był przecież całkiem nagi.

Zamiast napisu POLICJA samochód miał znak firmy wynajmującej pojazdy. Na miejscu kierowcy siedział, w cywilu, agent kwestury w Montelusie. Kiedy komisarz wsiadł, kwestor natychmiast zaczął mówić.

– Przepraszam, że nie uprzedziłem, ale pański telefon przez cały czas był zajęty.

– No właśnie.

Kwestor mógł przerwać te rozmowy, to oczywiste, lecz to nie było w jego stylu – odznaczał się uprzejmością i dyskrecją. Montalbano nie wytłumaczył, dlaczego telefon nie dawał mu spokoju; nie był to dobry moment, przełożony wydawał się zdenerwowany jak nigdy, miał ściągniętą twarz i usta przełamane w jakiś dziwny grymas.

Po upływie trzech kwadransów od chwili, gdy wjechali na szosę z Montelusy do Palermo – a kierowca przyciskał gaz do dechy – komisarz zaczął przyglądać się krajobrazowi tego zakątka wyspy, który najbardziej lubił.

„Naprawdę ci się podoba?” – pytała go Livia, kiedy kilka lat temu przywiózł ją w te okolice.

Jałowe wzgórza, podobne do gigantycznych kurhanów, pokryte tylko żółtymi kępkami suchej trawy – nieuprawiane przez ludzi zniechęconych niszczącym działaniem suszy i palących promieni słońca lub po prostu zmęczonych z góry przegraną walką – od czasu do czasu były poprzedzielane szarymi skałami w kształcie pinakli, wyrastającymi nierealnie z próżni, a może opadającymi z góry, stalaktytami lub stalagmitami tej przepastnej groty pod gołym niebem, którą jest Sycylia. Rzadkie domy – parterowe, zaniedbane, nieregularne kamienne sześciany – stały koślawo, jak gdyby szczęśliwie oparły się gwałtownemu wybuchowi ziemi, która nie miała ochoty znosić ich ciężaru. Owszem, trafiały się nieliczne wyspy zieleni, lecz nie były to drzewa czy uprawy, tylko agawy, opuncje, trawy, paprocie, wymęczone i zakurzone, również bliskie ostatecznej rezygnacji.

Kwestor chyba czekał na odpowiednią scenografię, bo wreszcie się odezwał, ale komisarz czuł, że nie zwraca się do niego, lecz do samego siebie, wygłaszając coś w rodzaju bolesnego i gniewnego monologu.