– Dlaczego to zrobili? Kto podjął taką decyzję? Gdyby przeprowadzić dochodzenie, okazałoby się, że nikt nie wyszedł z inicjatywą lub że musieli działać z rozkazu przełożonych. A więc kim są ci przełożeni, którzy wydali taki rozkaz? Szef oddziałów antymafijnych zaprzeczyłby, podobnie jak minister spraw wewnętrznych, premier i głowa państwa. W hierarchii pozostają już tylko papież, Jezus, Matka Boska i Pan Bóg. Rozdzieraliby szaty: jak można podejrzewać, że to oni wydali takie polecenie? Jedynym winnym jest szatan – ten, który wyrobił sobie opinię sprawcy wszelkiego zła. Oto kto jest winien: diabeł! Krótko mówiąc, postanowili przenieść go do innego więzienia.
– Tana? – odważył się zapytać Montalbano.
Kwestor nawet nie odpowiedział.
– Dlaczego? Nie dowiemy się nigdy, to pewne. I podczas gdy my byliśmy na konferencji prasowej, oni wsadzali go do jakiegoś pierwszego lepszego samochodu w eskorcie dwóch agentów w cywilu… Boże, jakie to cwaniaki!… oczywiście po to, żeby nie rzucać się w oczy, i kiedy od strony Trabii wyjechało z podrzędnej alejki dwóch facetów na potężnym motocyklu, całkowicie anonimowych, bo mieli kaski na głowach… Obaj agenci nie żyją, on w szpitalu walczy o życie. To tyle.
Montalbano przyjął wiadomość w milczeniu i pomyślał cynicznie, że gdyby zabili Tana kilka godzin wcześniej, jemu zaoszczędziliby tortury udziału w konferencji prasowej. Zaczął zadawać pytania tylko dlatego, że ten wybuch goryczy wyraźnie uspokoił kwestora.
– Ale skąd wiedzieli, że…
Kwestor uderzył ręką w oparcie przedniego siedzenia, aż kierowca podskoczył na swoim miejscu, a samochód lekko się zakołysał.
– Co to za pytanie, Montalbano? Wtyczka, i tyle. I to mnie doprowadza do szału.
Kolejne pytanie komisarz zadał dopiero po kilku minutach.
– Więc po co my tam jedziemy?
– Chce z panem rozmawiać. Czuje, że umiera, i chce coś panu powiedzieć.
– Aha. A pan dlaczego zadaje sobie tyle trudu? Mógłbym pojechać sam.
– Jadę z panem, żeby uniknąć opóźnień, kłopotów. Tamci, w swojej subtelnej inteligencji, byliby pewnie zdolni uniemożliwić panu tę rozmowę.
Przed bramą szpitala stał wóz pancerny. Po ogrodzie, z opuszczonymi karabinami, chodziło chyba dziesięciu strażników.
– Kutasy – powiedział kwestor.
Z narastającym napięciem, co najmniej pięć razy musieli poddać się kontroli, aż wreszcie dotarli do korytarza, z którego wchodziło się do pokoju Tana. Wszyscy chorzy zostali stamtąd wywiezieni; przeprowadzka odbyła się wśród przekleństw i złorzeczeń. Na dwóch przeciwległych końcach korytarza stali czterej uzbrojeni policjanci, dwaj inni trzymali wartę przed drzwiami, za którymi musiał przebywać Tano. Kwestor pokazał im przepustkę.
– Gratuluję – powiedział do podoficera.
– Czego, panie kwestorze?
– Wzorowej służby.
– Dziękuję. – Twarz podoficera rozjaśniła się w uśmiechu; biedak nie wyczuł ironii, z jaką kwestor wypowiedział pochwałę.
– Niech pan wejdzie sam, ja zaczekam.
Dopiero wtedy kwestor zauważył, że Montalbano jest siny, a pot oblewa mu czoło.
– Mój Boże, Montalbano! Co się z panem dzieje? Źle się pan czuje?
– Czuję się świetnie – odpowiedział komisarz przez zaciśnięte zęby.
Nie mówił prawdy, tak naprawdę czuł się potwornie. Z nieboszczyków nic sobie nie robił, mógł spać spokojnie w ich towarzystwie, udawać, że je z nimi kolację lub gra w kanastę albo w durnia, nie robili na nim wrażenia, lecz na widok umierających pocił się, ręce zaczynały mu drżeć, czuł, że ogarnia go chłód i pali w żołądku.
Pod prześcieradłem ciało Tana wydawało się krótkie, mniejsze, niż zapamiętał. Ręce leżały bezwładnie wzdłuż boków, prawa była grubo owinięta bandażem. Z nosa, który sprawiał wrażenie przezroczystego, wychodziły rurki przewodów z tlenem, twarz wyglądała jak maska woskowej kukły. Powstrzymując chęć ucieczki, komisarz wziął metalowe krzesło i usiadł przy umierającym, który miał zamknięte oczy; można by pomyśleć, że śpi.
– Tano, Tano. To ja, komisarz Montalbano.
Tamten zareagował natychmiast, uniósł powieki, drgnął, jak gdyby chciał usiąść na łóżku. Ten gest był z pewnością podyktowany instynktem ściganego przez lata zwierzęcia. Następnie wzrok Tana zatrzymał się na komisarzu, napięcie ciała wyraźnie zaczęło ustępować.
– Chciał pan ze mną rozmawiać?
Tano przytaknął, a na jego ustach pojawił się lekki uśmiech. Mówił bardzo powoli, z wielkim wysiłkiem.
– Więc jednak zepchnęli mnie z drogi.
Nawiązywał do rozmowy, którą odbyli w domku, lecz Montalbano nie wiedział, jak odpowiedzieć.
– Proszę się przybliżyć.
Montalbano podniósł się z krzesła i pochylił nad rannym.
– Jeszcze.
Komisarz pochylił się tak nisko, że aż dotknął uchem warg umierającego – parzący oddech przepełnił go wstrętem. I wówczas Tano powiedział mu to, co miał do powiedzenia, jasno i precyzyjnie. Lecz mówienie zmęczyło go, ponownie zamknął oczy i Montalbano nie wiedział, co robić: odejść czy pozostać jeszcze przez chwilę. Usiadł, a wtedy Tano znowu coś powiedział stłumionym głosem. Komisarz podniósł się i pochylił nad umierającym.
– Nie usłyszałem.
– Boję się.
Był przerażony, i to tak bardzo, że nie wahał się tego wyznać. Czy to oznaczało współczucie – ta nagła fala ciepła, to poruszenie serca, to zasmucenie? Montalbano położył dłoń na czole Tana i tym razem spontanicznie przeszedł na ty.
– Nie krępuj się, nie wstydź. Również dlatego jesteś człowiekiem. Wszyscy będziemy się bali tej drogi. Żegnaj, Tano.
Wyszedł szybkim krokiem, zamknął za sobą drzwi. Oprócz kwestora i agentów byli teraz w korytarzu De Dominicis i Sciacchitano. Podbiegli do niego.
– Co powiedział? – spytał niecierpliwie De Dominicis.
– Nic, nie zdążył mi powiedzieć niczego. Najwyraźniej chciał, ale nie zdążył. Umiera.
– Cóż – westchnął z powątpiewaniem Sciacchitano.
Montalbano z całym spokojem położył mu otwartą dłoń na piersi i mocno go popchnął. Tamten cofnął się, zdziwiony, o trzy kroki.
– I nie ruszaj się stamtąd – rzucił przez zęby komisarz.
– Montalbano, wystarczy – zainterweniował kwestor.
Wydawało się, że De Dominicis nie przykłada wielkiej wagi do konfliktu między policjantami.
– Ciekawe, co takiego chciał panu powiedzieć – nalegał, wbijając w niego pytające spojrzenie, z wyrazem, który miał oznaczać: wciskasz mi kit.
– Jeśli to panu sprawi przyjemność, spróbuję zgadnąć – odwarknął nieuprzejmie Montalbano.
Przed wyjściem ze szpitala wychylił w barze podwójną J &B bez wody. Ruszyli w kierunku Montelusy. Komisarz obliczył, że około wpół do ósmej wróci do Vigaty, a więc na spotkanie z Ingrid mógł się stawić punktualnie.
– Powiedział, prawda? – spytał spokojnie kwestor.
– Tak.
– Coś ważnego?
– Tak myślę.
– Dlaczego chciał to powiedzieć właśnie panu?
– Obiecał, że osobiście mi się odwdzięczy za lojalność, jaką mu okazałem w całej tej sprawie.
– Słucham pana.
Kiedy Montalbano skończył relację, kwestor pogrążył się w myślach. Następnie głęboko westchnął.
– Niech pan przeprowadzi wszystko sam, ze swoimi ludźmi. Lepiej, żeby nikt się o niczym nie dowiedział. Nie wolno tego rozgłaszać nawet w kwesturze: dopiero co miał pan okazję się przekonać, że wtyczki mogą być wszędzie.
W widoczny sposób znów popadł w zły nastrój, który ogarnął go już podczas drogi do Palermo.