Zgodnie ze zwyczajem przyjechał do komisariatu z dziesięciominutowym spóźnieniem. Jego ludzie byli gotowi – na tle samochodu służbowego i jeepa wypożyczonego w firmie Vinti, wypełnionego łopatami, motykami, kilofami i szpadlami, wyglądali jak najemni robotnicy, którzy wybierają się do pracy w polu na akord.
Barania Góra, która pewnie nawet nie marzyła o tym, żeby nazywać się górą, była raczej wyłysiałym wzgórzem, wyrastającym na zachód od Vigaty, niecałe pięćset metrów od morza. Przecinał ją na wylot tunel, obecnie zagrodzony deskami, który kiedyś musiał być częścią drogi prowadzącej znikąd donikąd, nazywanej obwodnicą, a służącej chyba tylko – nomen omen – do obchodzenia prawa i wodzenia urzędu skarbowego za nos. Wieść głosiła, że we wnętrzu wzgórza ukryty był baran z litego złota: robotnicy pracujący przy wierceniu galerii nie znaleźli tu jednak żadnego skarbu, lecz ci, którzy ogłosili przetarg, na pewno cieszyli się nim do dzisiaj. Po stronie przeciwległej w stosunku do morza wyrastało ze wzgórza skalne spiętrzenie, które wyglądało jak baszta fortecy: to miejsce, do którego nie dotarły wiertła i ciężarówki budowniczych, wciąż zachowywało swoje dzikie piękno. I właśnie ku tej „baszcie” – nieprzejezdnymi drogami, żeby nie rzucać się w oczy – kierowały się oba samochody. Trudno jest jechać, omijając drogi, a nawet ścieżki, lecz komisarz chciał, żeby pojazdy dotarły do samej podstawy wzniesienia.
Powietrze było rześkie, ranek pogodny.
– Co mamy robić? – zapytał Fazio.
– Przeszukajcie całą tę skałę. Uważnie. Obejdźcie ją dookoła. Miejcie oczy szeroko otwarte – gdzieś tu musi być wejście do groty. Pewnie je zakryli, zamaskowali kamieniami albo gałęziami. Wytężcie wzrok. Musicie je znaleźć, zapewniam was, że tu jest.
Rozeszli się po terenie.
Po dwóch godzinach, zniechęceni, spotkali się przy samochodach. Słońce piekło, byli spoceni, na szczęście przewidujący Fazio zadbał o termosy z kawą i herbatą.
– Spróbujmy jeszcze raz – powiedział Montalbano. – Ale nie patrzcie tylko na skałę, rozglądajcie się również po ziemi, może tam zauważycie coś ciekawego.
Zaczęli szukać na nowo. Po upływie około pół godziny Montalbano usłyszał z oddali głos Galluzza.
– Komisarzu! Komisarzu! Niech pan tu przyjdzie!
Podszedł do funkcjonariusza, który przeszukiwał wzniesienie od strony drogi prowadzącej do Feli.
– Proszę spojrzeć.
Choć próbowano je zatrzeć, w pewnym miejscu widoczne były ślady kół jakiejś dużej ciężarówki.
– Prowadzą w tamtym kierunku – powiedział Galluzzo i wskazał na skałę.
Mówiąc te słowa, nagle znieruchomiał i otworzył ze zdziwienia usta.
– Jezus Maria! – powiedział Montalbano.
Jak mogli nie zauważyć tego wcześniej? Był tam umieszczony w dziwnej pozycji wielki głaz, spoza którego wyrastały kępy suchej trawy. Galluzzo zaczął przywoływać pozostałych kolegów, a komisarz pobiegł w kierunku głazu, chwycił kępę paproci i pociągnął z całej siły. Nagle upadł do tyłu: roślina nie miała korzeni, ktoś wetknął ją tam razem z kępką trawy, żeby zamaskować wejście do groty.
9
Głaz okazał się kamienną płytą, zbliżoną kształtem do prostokąta. Sprawiał wrażenie części otaczającej go skały i opierał się na czymś w rodzaju kamiennego stopnia. Na oko Montalbano ocenił, że ma mniej więcej dwa metry wysokości i półtora szerokości i że nie dadzą rady przesunąć go ręcznie. Musiał jednak istnieć jakiś inny sposób. Pośrodku prawego boku, około dziesięciu centymetrów od krawędzi, widniał otwór, który wydawał się naturalną rozpadliną.
„Gdyby to były drewniane drzwi – rozumował komisarz – ten otwór znajdowałby się w najlepszym miejscu do założenia klamki”.
Wyjął z kieszeni marynarki długopis i włożył do środka. Długopis wszedł do końca, ale kiedy Montalbano chciał wsunąć go z powrotem do kieszeni, poczuł, że ma brudną rękę. Spojrzał na nią i powąchał.
– To smar – powiedział do Fazia, który jedyny w dalszym ciągu stał obok niego.
Pozostali policjanci porozkładali się w cieniu, Gallo znalazł kępkę szczawiu i częstował teraz kolegów:
– Ssij łodygę, to prawdziwy cud, w dodatku zaspokaja pragnienie.
Montalbano pomyślał, że jest tylko jedno rozwiązanie.
– Czy mamy stalową linę?
– Pewnie, jest przy jeepie.
– Więc podjedź nim najbliżej, jak tylko się da.
Fazio ruszył w kierunku samochodu, a komisarz, przekonany, że wpadł na pomysł, dzięki któremu uda się przesunąć płytę, rozejrzał się czujnie. Jeżeli to było właśnie to miejsce, o którym Tano mówił mu tuż przed śmiercią, to gdzieś w pobliżu powinien znajdować się również punkt obserwacyjny. Okolica była pusta i sprawiała wrażenie odludnej, nic nie nasuwało przypuszczenia, że za skalnym występem, o kilkaset metrów dalej, przebiega szosa, na której trwa intensywny ruch. Nieopodal, na kamienistym i wypalonym spiętrzeniu terenu, stał maleńki jednoizbowy domek klocek. Komisarz poprosił o lornetkę. Drewniane drzwi, na oko solidne, były zamknięte. Obok nich, na wysokości głowy człowieka, znajdowało się okienko bez okiennic, z kratą w kształcie krzyża. Domek wydawał się niezamieszkany, lecz stanowił jedyny możliwy punkt obserwacyjny w okolicy, inne zabudowania były zbyt oddalone.
Montalbano chciał się upewnić, więc zawołał Galluzza.
– Rzuć okiem na ten domek, otwórz w jakiś sposób drzwi, ale ostrożnie, nie wyważaj, bo mogą się przydać. Rozejrzyj się, czy w środku są jakieś świeże ślady, czy ostatnio ktoś tam przebywał. Tylko zostaw wszystko, jak było, jak gdybyś nigdy tam nie zaglądał.
Tymczasem jeep dojechał prawie do podstawy skały. Komisarz chwycił końcówkę stalowej liny, łatwo wprowadził ją do otworu i zaczął wpychać do środka. Nie musiał się zbytnio wysilać – lina łatwo przesuwała się po wytartym, nasmarowanym żłobieniu i po chwili wypełzła z drugiej strony jak głowa węża.
– Złap za koniec – powiedział Montalbano do Fazia – zaczep go o jeepa, włącz silnik i ciągnij, ale delikatnie.
Samochód ruszył powoli, a jednocześnie, po prawej stronie, płyta zaczęła odchylać się od skały, jak gdyby obracana na niewidzialnych zawiasach.
– Pudełeczko, otwórz wieczko – wyszeptał zdziwiony Germana, przypominając sobie dziecięcą formułę, dzięki której za sprawą magii otwierały się wszystkie drzwi.
– Zapewniam pana, panie kwestorze, że ta kamienna płyta została zamieniona we wrota przez jakiegoś nadzwyczajnego majstra. Proszę wziąć pod uwagę, że metalowe zawiasy były całkowicie niewidoczne z zewnątrz. Zamknąć te drzwi okazało się równie łatwo, jak je otworzyć. Weszliśmy z latarkami. We wnętrzu grota jest urządzona bardzo starannie i inteligentnie. Podłogę tworzy dziesięć zbitych ze sobą badulców, leżących na nagiej ziemi.
– Co to są te badulce? – zapytał kwestor.
– Nie przychodzi mi do głowy literacki odpowiednik. Powiedzmy, że są to bardzo grube deski. Podłogę ułożono po to, żeby chronić pojemniki z bronią przed bezpośrednim kontaktem z wilgocią. Ściany pokryte są lżejszymi deskami. Krótko mówiąc, grota wygląda w środku jak wielka drewniana szkatuła bez pokrywy. Musieli długo nad tym pracować.