– Czy znał pan Gerlanda Misurakę?
– Gówno pana obchodzi, kogo znam, a kogo nie znam.
– A obchodzi, bo jestem z policji.
– A ja nazywam się Lenin.
– Ma pan ochotę żartować?
– Ani trochę. Naprawdę nazywam się Lenin. Ojciec nadał mi to imię i jestem z niego dumny. A może należy pan do tej samej kategorii co ci z sąsiedniej bramy?
– Nie. W każdym razie jestem tu tylko służbowo. Powtarzam pytanie: czy znał pan Misurakę?
– Pewnie, że znałem. Przez całe życie nic innego nie robił, tylko wchodził i wychodził tą bramą i grał mi na nerwach tym swoim rozwalonym cinquecentem.
– A co pan miał do jego samochodu?
– Co miałem? Parkował go zawsze na wprost sklepu, zrobił to również tego dnia, kiedy wpadł na ciężarówkę.
– Zaparkował go właśnie tutaj?
– A czy ja mówię po turecku? Dokładnie tutaj. Prosiłem, żeby go przestawił, ale on zaczął się stawiać, wrzeszczał, wykrzykiwał, że nie ma ochoty tracić czasu na rozmowy ze mną. A więc wkurwiłem się nie na żarty i coś mu odszczeknąłem. Krótko mówiąc, o mało się nie pobiliśmy. Na szczęście przechodził jakiś szczeniak, powiedział świętej pamięci Misurace, że przestawi mu to jego cinquecento, i poprosił o kluczyki.
– I gdzie postawił samochód?
– Nie wiem.
– Czy rozpoznałby pan tego szczeniaka? Czy widział go pan wcześniej?
– Od czasu do czasu widywałem, jak wychodzi z sąsiedniej bramy. To pewnie jeden z tej ich komórki partyjnej.
– Sekretarz polityczny nazywa się Biraghin, prawda?
– Chyba tak. Pracuje w administracji mieszkań socjalnych. Pochodzi z okolic Wenecji, o tej porze przebywa w biurze. Tutaj otwierają około szóstej po południu. Jeszcze jest za wcześnie.
– Doktor Biraghin? Nazywam się Montalbano, jestem komisarzem policji z Vigaty. Przepraszam, że przeszkadzam.
– Nie szkodzi. Słucham pana.
– Potrzebuję odwołać się do pańskiej pamięci. Jaki charakter miało ostatnie zebranie partyjne, w którym uczestniczył nieszczęsny Gerlando Misuraca?
– Nie rozumiem pytania.
– Przepraszam, proszę się nie niepokoić, to tylko rutynowe śledztwo, mające na celu wyjaśnić okoliczności śmierci pana Misuraki.
– Dlaczego? Czy coś jest niejasne?
Doktor Ferdinando Biraghin najwyraźniej lubił zawracać dupę.
– Wszystko jest jasne jak słońce, proszę mi wierzyć.
– A więc?
– Muszę zamknąć sprawę, rozumie pan? Nie mogę przerwać postępowania, nie doprowadziwszy go do końca.
Na dźwięk słów „sprawa” i „postępowanie” Biraghin, jak przystało na urzędnika administracji mieszkań socjalnych, natychmiast zmienił ton.
– Ach, doskonale to rozumiem. To była narada kierownictwa, w której pan Misuraca nie miał tytułu uczestniczyć, lecz zrobiliśmy wyjątek.
– A więc zebranie w ścisłym gronie?
– Około dziesięciu osób.
– Czy ktoś wchodził do lokalu i pytał o Misurakę?
– Nikt, zamknęliśmy drzwi na klucz. Pamiętałbym o tym. Za to ktoś do niego dzwonił.
– Proszę mi wybaczyć. Nie pamięta pan zapewne, jaki charakter miała ta rozmowa?
– Nie tylko pamiętam charakter rozmowy, lecz również charakter Misuraki!
I roześmiał się. Ależ czuł się dowcipny ten Ferdinando Biraghin!
– Pan wie, jak on mówił: jak gdyby wszyscy byli głusi. Nie dało się nie słyszeć tego, co mówi. Proszę sobie wyobrazić, że kiedyś…
– Pan wybaczy, mam mało czasu. Udało się panu zapamiętać… – zawahał się, odrzucił słowo „charakter”, żeby nie prowokować tragicznego poczucia humoru Biraghina -…sens rozmowy?
– Pewnie. Dzwonił ktoś, kto wyświadczył Misurace przysługę, parkując mu samochód. A ten, zamiast podziękować, nakrzyczał na niego, że zaparkował za daleko.
– Czy udało się panu dowiedzieć, kto to był?
– Nie, a dlaczego?
– Bo to się nie klei – powiedział Montalbano i odłożył słuchawkę.
A zatem ten szczeniak nie tylko wyświadczył starcowi śmiertelną przysługę w zaciszu jakiegoś zaprzyjaźnionego garażu, lecz również skazał go na długi spacer.
Uprzejmej pracownicy Retelibery komisarz wyjaśnił, że jest zupełnie bezradny wobec wszystkiego, co pachnie elektroniką. Umiał włączyć telewizor, to owszem, wyszukać program i wyłączyć aparat: co do reszty – ciemna noc. Dziewczyna włożyła kasetę, po czym cierpliwie i z wdziękiem przewijała i zatrzymywała taśmę za każdym razem, gdy Montalbano ją o to prosił. Kiedy wyszedł z siedziby Retelibery, był przekonany, że zobaczył dokładnie to, co go interesowało, lecz to, co go interesowało, wydawało się całkiem pozbawione sensu.
10
Przed gospodą „San Calogero” zawahał się: to prawda, że była już pora na obiad i odczuwał głód, z drugiej strony jednak myśl, która przyszła mu do głowy, kiedy oglądał relację, i którą należało sprawdzić, kazała mu raczej jechać do groty. Napływający z gospody zapach smażonej barweny przesądził o wyniku tego pojedynku. Zjadł wyśmienitą przekąskę z owoców morza, następnie poprosił o dwa pstrągi, tak świeże, jak gdyby wciąż jeszcze pływały w wodzie.
– Nie delektuje się pan daniem.
– To prawda, ale mam o czym myśleć.
– Kiedy Pan Bóg zsyła taką łaskę jak te dwa pstrągi, to myśli trzeba odłożyć na bok – powiedział uroczyście Calogero i oddalił się.
Komisarz zajrzał do biura, żeby sprawdzić, czy wydarzyło się coś nowego.
– Dzwonił doktor Jacomuzzi, i to kilkakrotnie – poinformował go Germana.
– Jeśli zadzwoni jeszcze raz, powiedz mu, że oddzwonię później. Czy mamy jakąś dużą latarkę?
Kiedy znalazł się na wysokości jaskini, wysiadł z samochodu i postanowił iść na piechotę. Dzień był piękny, jedyne orzeźwienie dawał lekki podmuch wiatru, który podnosił Montalbana na duchu. Teren wokół skały nosił ślady opon samochodów należących do gapiów, którzy z ciekawości zapuścili się aż tutaj. Płyta służąca za drzwi została przesunięta o kilka metrów, wejście do groty było odsłonięte. W chwili gdy miał już wejść, zatrzymał się i nastawił uszu. Ze środka dochodził tłumiony odgłos, przerywany co chwila delikatnym pojękiwaniem. Komisarz zesztywniał. Po odgłosach mógł sądzić, że w środku ktoś jest torturowany. Nie było czasu, by biec do samochodu i wziąć pistolet. Dał susa do środka, włączając równocześnie potężną latarkę.
– Ręce do góry! Policja!
Zobaczył dwie osoby, które zamarły z przerażenia, lecz jeszcze bardziej od nich zamarł sam Montalbano. Było to dwoje nagich, bardzo młodych ludzi, którzy się kochali: ona opierała się wyprężonymi rękami o ścianę, on przywierał do niej od tyłu. W świetle latarki wyglądali jak przepiękne rzeźby. Komisarz, czując, że oblewa się rumieńcem wstydu, wyłączył latarkę i niezgrabnie zaczął się cofać.
– Przepraszam – wymamrotał. – Pomyliłem się… Nie przeszkadzajcie sobie.
Wyszli po upływie niecałej minuty – niewiele trzeba, żeby włożyć dżinsy i podkoszulek. Montalbanowi było szczerze przykro, że im przerwał – tych dwoje na swój sposób przywracało godność jaskini, która dzięki nim przestała być tylko magazynem śmierci. Chłopak przespacerował przed nim ze spuszczoną głową i z dłońmi w kieszeniach, ona natomiast spojrzała na Montalbana przelotnie, z lekkim uśmiechem i wesołym blaskiem w oczach.