Kiedy dotarł na miejsce z kilkuminutowym spóźnieniem, Gege już na niego czekał, przechadzając się nerwowo tam i z powrotem wzdłuż samochodu. Uściskali się i ucałowali – nie widzieli się od dłuższego czasu.
– Usiądźmy w moim wozie, dziś w nocy jest chłodno – powiedział komisarz.
– Wrobili mnie w to – zaczął Gege, kiedy tylko usiadł.
– Kto?
– Ludzie, którym nie mogę odmówić. Ty wiesz, że jak każdy człowiek interesu płacę haracz za to, żeby pracować w spokoju i nie dopuścić do tego, by ktoś zrobił sztuczny burdel w moim prawdziwym burdelu. Co miesiąc, niezmiennie jak Pan Bóg przykazał, zawsze ktoś się zjawia, żeby zainkasować.
– Na czyj rachunek? Możesz mi to powiedzieć?
– Na konto Tana, czyli „Greka”.
Montalbano był zaskoczony, choć nie okazał tego przyjacielowi. Gaetano Bennici, pseudonim „Grek”, nie widział Grecji nawet przez lornetkę i o sprawach Hellady nie miał zielonego pojęcia, lecz był tak nazywany ze względu na pewną skłonność, która – jak ludzie mówili – jest najwyżej ceniona w okolicach Akropolu. Miał na sumieniu co najmniej trzy udowodnione morderstwa, w hierarchii plasował się pół stopnia niżej od najwyższych bossów, ale nie było słychać, żeby działał w rejonie Vigaty – tutaj o wpływy walczyły ze sobą rodziny Cuffaro i Sinagra. Tano należał do innej parafii.
– A czego Tano szuka w tej okolicy?
– Co za głupie pytania mi zadajesz? Co z ciebie za pierdolony policjant? Nie wiesz, że zostało ustalone, że dla Tana nie ma terytoriów, nie ma obszarów, jeśli chodzi o kobiety? Przekazano mu kontrolę i władzę nad całym kurewstwem na wyspie.
– Nie wiedziałem. Mów dalej.
– Wieczorem, około ósmej, pojawił się facet, ten sam co zawsze, żeby zainkasować – na dzisiaj był wyznaczony dzień haraczu. Zabrał pieniądze, które mu dałem, ale zamiast odjechać, otworzył drzwi samochodu i powiedział, żebym wsiadł.
– A ty?
– Przestraszyłem się, oblałem zimnym potem. Ale co miałem robić? Wsiadłem, a on ruszył. Krótko mówiąc, skierował się w stronę Feli, aż po półgodzinie jazdy zatrzymał się…
– Zapytałeś, dokąd cię wiezie?
– Pewnie.
– I co ci powiedział?
– Nic, jak gdybym nie pytał. Jechaliśmy pół godziny, potem kazał mi wysiąść. Nie było tam żywej duszy. Wskazał mi ścieżkę i dał znak, żebym szedł przed siebie. Nawet psy się tam nie kręciły. W pewnej chwili pojawił się przede mną Tano. Nie mam pojęcia, skąd się tam wziął. Serce stanęło mi w gardle, nogi miałem jak z waty. Zrozum, to nie tchórzostwo, przecież ten gościu zabił już pięciu ludzi.
– Jak to pięciu?
– Bo co? A wy ilu mu naliczyliście?
– Trzech.
– Nie, mój panie, pięciu, jak w mordę strzelił.
– Dobrze już, mów dalej.
– Błyskawicznie przeprowadziłem rachunek sumienia. Płaciłem zawsze regularnie, więc przyszło mi do głowy, że Tano chce podnieść cenę. Na interes nie mogę narzekać i oni dobrze o tym wiedzą. Ale myliłem się, nie chodziło o pieniądze.
– Czego chciał?
– Nawet się nie przywitał, tylko od razu spytał, czy cię znam.
Montalbanowi wydało się, że źle usłyszał.
– Czy znasz kogo?
– Ciebie, Salvo, ciebie.
– A ty co mu powiedziałeś?
– Ja, robiąc w portki, powiedziałem, że owszem, znam ciebie, ale tylko tak, z widzenia, dzień dobry i dobry wieczór. Spojrzał na mnie oczami, które, uwierz mi, wyglądały jak z kamienia, były nieruchome i martwe. Potem odchylił głowę do tyłu, roześmiał się cicho i spytał mnie, czy chciałbym się dowiedzieć, ile mam włosów na dupie, z dokładnością do plus minus dwóch. Miało to znaczyć, że zna całe moje życie, uczynki i datę śmierci, oby jak najpóźniejszą. Więc spuściłem oczy i nie otworzyłem gęby. Wtedy powiedział, żebym ci przekazał, że chce się z tobą spotkać.
– Kiedy i gdzie?
– Jeszcze dzisiaj, o świcie. Gdzie, zaraz ci powiem.
– Czego on chce ode mnie?
– Tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. Powiedział, abym cię przekonał, że możesz mu ufać jak bratu.
Jak bratu. Te słowa, zamiast uspokoić Montalbana, sprawiły, że po grzbiecie przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz. Wszyscy wiedzieli, że pierwszą z trzech – albo pięciu – śmiertelnych ofiar Tana był jego starszy brat Nicolino, najpierw uduszony, a następnie, zgodnie z tajemną regułą semiotyczną, dokładnie odarty ze skóry. Komisarza ogarnęły czarne myśli, które stały się, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze czarniejsze pod wpływem słów, które Gege wyszeptał, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Uważaj na siebie, Salvo. To naprawdę zła bestia.
Kiedy wracał powoli do domu, zobaczył, że jadący za nim Gege daje mu światłami jakieś znaki. Zjechał na pobocze. Gege zrównał się z nim i wychylił całym tułowiem ku okienku po stronie Montalbana, podając mu paczuszkę.
– Zapomniałbym o cieście.
– Dziękuję. Już myślałem, że to była wymówka, pretekst.
– Za kogo mnie masz? Za kogoś, kto mówi co innego, niż myśli?
I ruszył naburmuszony.
Ta noc wręcz wołała o pomstę do nieba. Na początku komisarzowi przyszło do głowy, żeby zadzwonić do kwestora, obudzić go i o wszystkim poinformować, zabezpieczając się w ten sposób przed domniemanymi następstwami, jakie mogła pociągnąć za sobą cała ta historia. Jednak Tano – zgodnie z tym, co przekazał Gege – z miejsca rozstrzygnął jakiekolwiek wątpliwości: Montalbano miał siedzieć cicho i przyjść na spotkanie bez obstawy. Tu jednak nie chodziło o zabawę w policjantów i złodziei, jego obowiązkiem było zawiadomienie przełożonych, wspólne drobiazgowe przygotowanie zasadzki i dokonanie aresztowania, być może przy znacznym wsparciu. Tano ukrywał się od prawie dziesięciu lat, a on, ot tak sobie, miał iść na spotkanie – jak gdyby „Grek” był przyjacielem, który właśnie wrócił z Ameryki. Nie ma mowy, to nie wchodzi w rachubę, kwestor musi absolutnie o wszystkim wiedzieć. Komisarz wykręcił numer swojego przełożonego w Montelusie, stolicy prowincji.
– To ty, kochanie? – usłyszał głos Livii, która przecież była w Boccadasse, niedaleko Genui.
Montalbanowi na chwilę odebrało mowę. To instynkt sprawił – doradzając mu tym samym unikanie rozmowy z kwestorem – że wybrał niewłaściwy numer.
– Przepraszam cię za nieudaną rozmowę. Otrzymałem niespodziewany telefon, który mnie zmusił do wyjścia,
– Zapomnijmy o tym, Salvo, przecież wiem, gdzie pracujesz. To ja powinnam ciebie przeprosić za wybuch złości ale byłam zawiedziona.
Montalbano spojrzał na zegarek; miał co najmniej trzy godziny do spotkania z Tanem.
– Jeśli chcesz, możemy porozmawiać teraz.
– Teraz? Wybacz mi, Salvo, to nie jest zemsta, ale wolałabym nie. Wzięłam proszek nasenny i oczy same mi się zamykają.
– Dobrze już, dobrze. Do jutra. Kocham cię. Livio.
Głos Livii nagle się zmienił, stał się rozbudzony i ożywiony.
– Co jest? Co się dzieje? Co się stało, Salvo?
– Nic, a co miało się stać?
– No nie, mój drogi, nie jesteś ze mną szczery. Czeka cię jakieś niebezpieczne zadanie? Nie martw mnie, Salvo.
– Co też ci przychodzi do głowy?
– Powiedz mi prawdę, Salvo.
– Nie robię niczego niebezpiecznego.
– Nie wierzę.
– Ale dlaczego, na Boga Ojca?
– Bo powiedziałeś, że mnie kochasz, a odkąd się znamy, powiedziałeś mi to tylko trzy razy, policzyłam, i za każdym razem z nadzwyczajnych powodów.
Jedynym wyjściem było odłożyć słuchawkę; z Livią mógł przekomarzać się w ten sposób do świtu.
– Pa, kochana, śpij dobrze. Nie myśl o głupstwach. Pa, znów muszę wyjść.