Komisarzowi wystarczyła zwykła, powierzchowna obserwacja, żeby uzyskać potwierdzenie tego, co w materiale filmowym nie pasowało mu do rzeczywistości: podczas gdy boczne ściany były względnie gładkie i jednolite, niższa część ściany w głębi – tej na wprost wejścia – wyglądała na szorstką, pooraną występami i zagłębieniami, na pierwszy rzut oka mogła się wydawać celowo poryta dłutem. Jednak to nie dłuto było sprawcą tych nierówności, lecz kamienie, poukładane to jeden na drugim, to obok siebie, które czas połączył ze sobą, posklejał, zatarł kurzem, ziemią, zaciekami wody i wapnia, aż zamienił usypany mur w prawie naturalną ścianę. Montalbano wpatrywał się w nią w dalszym ciągu, analizując centymetr po centymetrze, aż w końcu pozbył się wszelkich wątpliwości: w głębi jaskini musiał znajdować się otwór o rozmiarach co najmniej metr na metr, który został zamaskowany, i to dawno temu.
– Jacomuzzi? Mówi Montalbano. Absolutnie potrzebuję, żebyś…
– Czy można wiedzieć, gdzie woziłeś dupę? Szukałem cię całe przedpołudnie!
– No, teraz jestem tutaj.
– Znalazłem kawałek kartonu, takiego pakowego, a raczej takiego od pudeł do przesyłek.
– Szczerość za szczerość: ja kiedyś znalazłem czerwony guzik.
– Ale z ciebie kutas. Nie powiem nic więcej.
– No nie, kwiatuszku, nie obrażaj się.
– Na tym kawałku kartonu są wydrukowane litery. Znalazłem go w grocie pod panelem, musiał się wsunąć w przestrzeń szczelinowatą pomiędzy deskami.
– Czy możesz powtórzyć to słowo?
– Panel?
– Nie, zaraz potem.
– Przestrzeń szczelinowata?
– O to mi chodziło. Jezu, jaki ty jesteś wykształcony! I nie znaleźliście niczego więcej pod tą rzeczą, o której wspomniałeś?
– Owszem. Zardzewiałe gwoździe, właśnie guzik, ale czarny, kawałek ołówka i strzępy papieru, lecz wilgoć zamieniła je w papkę. Ten kawałek kartonu jest jeszcze w dobrym stanie, widocznie znajdował się tam od niedawna.
– Prześlij mi go. Posłuchaj, czy macie u siebie echosondę i kogoś, kto umiałby się nią posługiwać?
– Tak, używaliśmy jej ostatnio w Misilmesi w ubiegłym tygodniu. Szukaliśmy nią trzech nieboszczyków, zresztą z powodzeniem.
– Czy możesz mi ją podesłać tu do Vigaty około piątej?
– Oszalałeś? Jest czwarta trzydzieści! Najwcześniej za dwie godziny. Ja też przyjadę, od razu podrzucę ci karton. A na co ci ona?
– Żeby podgrzać ci dupę.
– Przyszedł pan Burgio. Prosi, żeby go pan przyjął, musi coś panu powiedzieć, kwestia pięciu minut.
– Wpuść go.
Burgio już od dziesięciu lat był na emeryturze, ale wszyscy w Vigacie w dalszym ciągu tytułowali go dyrektorem, bo przez ponad trzydzieści lat prowadził tutejsze liceum handlowe. Znali się dobrze z Montalbanem. Dyrektor był człowiekiem rozległych horyzontów, ciekawym życia mimo podeszłego wieku; komisarz kilka razy dla relaksu przespacerował się z nim wzdłuż mola. Wyszedł mu na spotkanie.
– Co za miła niespodzianka! Proszę się rozgościć.
– Przechodziłem tędy, więc postanowiłem wpaść. Gdybym nie zastał pana w biurze, zadzwoniłbym.
– Słucham pana.
– Chciałbym powiedzieć panu kilka rzeczy o grocie, w której znaleźliście broń. Nie wiem, czy to ciekawe, ale…
– Żartuje pan? Proszę mi powiedzieć wszystko, co tylko pan wie.
– Cóż, chciałbym zastrzec, że mówię na podstawie tego, co słyszałem w lokalnych telewizjach i przeczytałem w gazetach. Możliwe, że sprawy wcale nie mają się tak, jak to zostało przedstawione. Tak czy inaczej, ktoś powiedział, że ta płyta, która zakrywała wejście, została przerobiona na bramę przez ludzi mafii albo przez handlarzy bronią. To nieprawda. Tej, powiedzmy, adaptacji dokonał dziadek mojego bliskiego przyjaciela, Lilla Rizzitano.
– Czy wie pan, kiedy to było?
– Pewnie, że wiem. Około tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, kiedy wskutek działań wojennych zaczynało brakować oleju, mąki i zboża. W tym czasie wszystkie ziemie wokół Baraniej Góry i wokół skały należały do dziadka Lilla, Giacoma Rizzitano, który zbił majątek w Ameryce niezbyt legalnymi sposobami, przynajmniej tak mówiło się w mieście. Giacomo Rizzitano miał pomysł, żeby zamknąć grotę tym głazem przerobionym na drzwi. W jej wnętrzu przechowywał wszystko, co się tylko dało i czym handlował przy pomocy swojego syna Pietra, ojca Lilla. Byli to ludzie pozbawieni większych skrupułów, zaplątani w jakieś tam sprawy, podobno również opłacone krwią, o których osoby przyzwoite w ogóle nie rozmawiały. Lillo natomiast całkowicie się różnił od ojca i dziadka. Był kimś w rodzaju literata, pisał ładne wiersze, dużo czytał. To dzięki niemu poznałem Twoje rodzinne strony Pavesego, Sycylijską rozmowę Vittoriniego… Odwiedzałem go na ogół tylko wtedy, kiedy jego rodzina była poza domem, w małej willi u stóp Baraniej Góry, od strony morza.
– Willa została zburzona, bo przeszkadzała w budowie tunelu?
– Tak. A raczej: drążenie tunelu zniszczyło tylko ruiny i fundamenty, ponieważ willa została dosłownie obrócona w pył podczas bombardowań poprzedzających lądowanie aliantów w czterdziestym trzecim roku.
– Czy mógłbym się jakoś skontaktować z pańskim przyjacielem Lillem?
– Nawet nie wiem, czy żyje ani gdzie potem mieszkał. Mam wątpliwości, ponieważ musi pan wiedzieć, że Lillo był, albo jest, o cztery lata starszy ode mnie.
– Panie dyrektorze, czy został pan kiedyś wprowadzony do tej groty?
– Nie. Kiedyś poprosiłem o to Lilla, ale mi odmówił, otrzymał surowy zakaz od dziadka i od ojca. On naprawdę się ich bał. Już sam fakt, że wyjawił mi tajemnicę istnienia groty, był poważnym występkiem.
Pomimo piemonckiego nazwiska agent Balassone mówił z mediolańskim akcentem. Wyróżniał się nieprzeniknioną miną mistrza zaduszkowych obrzędów.
Ciesz się, bo nadszedł Dzień Zmarłych! – na jego widok komisarzowi przypomniał się tytuł wiersza Delia Tessy.
Po półgodzinnych poszukiwaniach we wnętrzu groty Balassone zdjął z uszu słuchawki i spojrzał na komisarza z jeszcze bardziej zasmuconym wyrazem twarzy, o ile to w ogóle było możliwe.
„Pomyliłem się – stwierdził w duchu Montalbano – i teraz wygłupię się przed Jacomuzzim”. Który to Jacomuzzi po dziesięciu minutach przebywania w jaskini oświadczył, że cierpi na klaustrofobię, i wyszedł na zewnątrz.
„Być może dlatego, że nie ma tu kamer” – pomyślał złośliwie komisarz.
– A więc? – ośmielił się zapytać, żeby uzyskać potwierdzenie porażki.
– Jest za ścianą – zawyrokował sybillicznie Balassone, który okazał się nie tylko melancholijny, lecz również małomówny.
– Czy możesz mi powiedzieć, z łaski swojej, jeśli to dla ciebie nie nazbyt trudne, co jest za ścianą? – spytał Montalbano, przybierając ton niebezpiecznej uprzejmości.
– On sit voeuij.
– Czy będziesz tak miły i powiesz mi to po włosku?
Sądząc po wyglądzie i głosie, można by go wziąć za osiemnastowiecznego dworzanina: Balassone nie podejrzewał, że za chwilę, jeśli nadal będzie się wypowiadał w ten sposób, na jego nosie wyląduje potężna pięść. Na szczęście dla siebie wysłuchał prośby.
– Jest próżnia – powiedział – i to równie przestronna jak ta grota.
Komisarz się uspokoił: miał nosa. Po chwili wszedł Jacomuzzi.
– Znalazłeś coś?
Przed obliczem swojego przełożonego Balassone stał się wymowny, aż Montalbano popatrzył na niego spode łba.
– Tak jest. Do tej jaskini musi przylegać jeszcze jedna grota. To coś takiego, co widziałem w telewizji. Pokazywali tam dom Eskimosa… jak to się nazywa… a tak, igloo, za którym tuż obok był drugi. Oba igloo były połączone czymś w rodzaju przejścia, małym i niskim korytarzykiem. Tu mamy tę samą sytuację.