– Ja byłem za młody, żeby iść na front – wtrącił dyrektor, żeby nie pozostawić niedomówień.
– Potworne czasy! Anglicy i Amerykanie bombardowali nas codziennie. Kiedyś naliczyłem dziesięć bombardowań w ciągu trzydziestu sześciu godzin. Niewiele osób pozostało w mieście, większość je opuściła, żyliśmy w kryjówkach wydrążonych w marglowym wzniesieniu za miastem. W rzeczywistości były to tunele na wylot, bardzo bezpieczne. Wnosiliśmy tam nawet łóżka. Teraz Vigata się rozrosła, już nie jest taka jak kiedyś, gdy ograniczała się do garstki domów wokół portu i pasma zabudowań między podnóżem wzgórza a morzem. Na wzgórzu Piano Lanterna, które obecnie wygląda jak Nowy Jork ze swoimi wieżowcami, były cztery budowle po bokach drogi, która prowadziła na cmentarz, a następnie gubiła się wśród pól. Nieprzyjacielskie samoloty miały trzy cele: elektrownię, port z okrętami wojennymi i handlowymi, działa przeciwlotnicze i okrętowe rozstawione wokół wzgórza. Kiedy nadlatywali Anglicy, było o wiele lżej, niż gdy nadlatywali Amerykanie.
Montalbano niecierpliwił się, chciał, żeby Burruano przeszedł do sedna, do psa, ale nie miał odwagi przerwać mu rozważań.
– W jakim sensie było lżej? Przecież bomby były takie same.
Zamiast Burruana, który zamilkł, pogrążony w jakichś wspomnieniach, odpowiedział dyrektor.
– Anglicy byli… jak by to powiedzieć… bardziej lojalni. Kiedy zrzucali bomby, starali się trafiać jedynie w obiekty wojskowe, natomiast Amerykanie walili na chybił trafił, nie zważając na nic.
– Pod koniec czterdziestego drugiego roku – podjął Burruano – sytuacja jeszcze się pogorszyła. Brakowało wszystkiego, chleba, lekarstw, wody, odzieży. Wówczas pomyślałem, żeby na Boże Narodzenie urządzić szopkę, przed którą wszyscy moglibyśmy się modlić. Tylko to nam pozostało. Ale powinna to być jakaś szczególna szopka. Chciałem w ten sposób przynajmniej na kilka dni odciągnąć myśli mieszkańców Vigaty od zmartwień, których nie brakowało, i od strachu przed bombami. W każdej rodzinie był ktoś, kto walczył daleko od domu, w lodach Rosji albo w piekle Afryki. Staliśmy się wszyscy nerwowi, opryskliwi, wybuchowi, wystarczała błahostka, żeby rozgorzała kłótnia, mieliśmy zszarpane nerwy. W nocy nie mogliśmy zmrużyć oka od jazgotu artylerii przeciwlotniczej, eksplozji bomb, huku samolotów przelatujących nisko nad ziemią i od kanonady okrętów. A poza tym wszyscy przychodzili do mnie albo do proboszcza i prosili to o jedno, to o drugie, a ja mogłem tylko walić głową w mur. Wydawało mi się, że straciłem całą młodzieńczą siłę, czułem się wówczas tak stary jak teraz.
Zawiesił głos, żeby zaczerpnąć tchu. Ani Montalbano, ani dyrektor nie czuli się na siłach wypełnić tej pauzy.
– Krótko mówiąc, pogadałem z Ballassarem Chiarenzą, prawdziwym mistrzem terakoty, który zajmował się tym dla własnej przyjemności, ponieważ był kołodziejem, i to on wpadł na pomysł, żeby wykonać posągi naturalnej wielkości. Dzieciątko Jezus, Maryja, święty Józef, wół, osiołek, pastuszek z workiem na plecach, owca, pies i postać, która musi się znaleźć w każdym żłóbku, czyli przestraszony pasterz z rękami uniesionymi w geście zadziwienia. Chiarenza sam zrobił to wszystko, i to pięknie. Wówczas pomyśleliśmy, żeby nie stawiać żłóbka w kościele, lecz pod łukiem zbombardowanego domu, jak gdyby Jezus rodził się w samym środku cierpień naszego ludu.
Włożył dłoń do kieszeni, wyciągnął z niej zdjęcie i podał komisarzowi. Żłóbek był piękny, Burruano miał rację. Była w nim kruchość, niepewność, a równocześnie ciepło otuchy, nadludzkiego spokoju.
– Jest wspaniały – pochwalił Montalbano, czując, że ogarnia go wzruszenie. Lecz tylko na chwilę, bo natura policjanta wzięła w nim górą i zaczął uważnie przyglądać się psu. Bez wątpienia był to dokładnie ten sam pies, którego znalazł w grocie.
Burruano schował fotografię z powrotem do kieszeni.
– Żłóbek dokonał cudu, wie pan? Przez kilka dni byliśmy dla siebie dobrzy.
– Co się stało z figurami?
To właśnie interesowało Montalbana. Starzec uśmiechnął się.
– Sprzedałem je na licytacji, wszystkie. Dostałem za nie tyle, żeby zapłacić Chiarenzy, który chciał tylko zwrotu kosztów, i udzielić zapomogi najbardziej potrzebującym. A było ich wielu.
– Kto kupił rzeźby?
– W tym cały problem. Już nie pamiętam. Miałem rachunki i notatki, ale przepadły, kiedy część ratusza spłonęła podczas lądowania Amerykanów.
– Czy w okresie, o którym pan mówi, otrzymał pan zawiadomienie o zniknięciu dwojga młodych ludzi?
Burruano uśmiechnął się, natomiast dyrektor wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
– Czy powiedziałem coś głupiego?
– Proszę mi wybaczyć, panie komisarzu, ale tak – odparł dyrektor.
– Proszę pana, w trzydziestym dziewiątym roku w Vigacie mieszkało czternaście tysięcy osób. Pamiętam dokładne dane – wyjaśnił Burruano. – Natomiast w czterdziestym drugim zostało nas osiem tysięcy. Ci, którzy tylko mogli wyjechać, wyjeżdżali, znajdowali sobie jakąś tymczasową kwaterę w głębi półwyspu, w jednej z małych miejscowości, na których nie zależało Amerykanom. Od maja do lipca czterdziestego trzeciego roku liczba mieszkańców spadła mniej więcej do czterech tysięcy, nie licząc żołnierzy włoskich i niemieckich, marynarzy. Pozostali rozproszyli się po wsiach, mieszkali w jaskiniach, oborach, w mysiej dziurze. I jak mielibyśmy się dowiedzieć o jakimś zniknięciu? Znikli wszyscy!
Roześmiali się ponownie. Montalbano podziękował im za wyjaśnienia.
Cóż, czegoś przecież udało mu się dowiedzieć. Kiedy tylko dyrektor i Burruano wyszli, wybuch wdzięczności w stosunku do nich zmienił się w niepohamowany atak szczodrości, której – komisarz był tego pewny – prędzej czy później pożałuje. Wezwał do swojego biura Mimi Augella, obficie wyznał winy, jakie popełnił wobec przyjaciela i współpracownika, położył mu dłoń na ramieniu, przespacerował się z nim kilkakrotnie dookoła gabinetu, wyraził „bezwarunkowe zaufanie”, opowiedział obszernie o śledztwie, które prowadził, a które dotyczyło handlu bronią, wyjawił, że wie o morderstwie Misuraki, poinformował, iż wystąpił do sędziego o pozwolenie na podsłuch telefonu Ingrassii.
– A jakie zadanie przewidujesz dla mnie? – spytał Augello, porwany entuzjazmem.
– Żadnego. Ty musisz tylko mnie słuchać – odparł Montalbano, nagle na powrót stając się sobą. – Bo jeśli zrobisz najdrobniejszy ruch z własnej inicjatywy, dostaniesz po dupie, daję słowo.
Zadzwonił telefon. Montalbano podniósł słuchawkę i usłyszał głos Catarelli, który pełnił funkcję recepcjonisty.
– Pan komisarz? Po drugiej stronie, tak jakby, doktor Jacomuzzi.
– Dawaj.
– To ja już łączę, komisarzu, z komisarzem – powiedział Catarella.
– Montalbano? Jako że przejeżdżałem tędy w drodze powrotnej z groty…
– Czyli gdzie jesteś?
– Jak to gdzie jestem? W pokoju sąsiadującym z twoim gabinetem.
Montalbano przeklął. Czy można być głupszym od Catarelli?
– Więc przyjdź tutaj.
Drzwi się otworzyły i wszedł Jacomuzzi, pobrudzony czerwonym piaskiem i pyłem, potargany i porozpinany.
– Dlaczego twój funkcjonariusz chciał, żebym rozmawiał z tobą tylko przez telefon?
– Jacomuzzi, kto jest bardziej zabawny, idiota czy ten, kto się z niego śmieje? Przecież wiesz, jaki jest Catarella! Trzeba było kopnąć go w dupę i wejść.