– Skończyłem badania groty. Kazałem przeczesać piasek: mówię ci, lepiej od poszukiwaczy złota w filmach amerykańskich. Nie znaleźliśmy nic, ale to nic. A skoro, jak powiedział Pasquano, rany miały otwór wejściowy i wyjściowy, oznacza to tylko jedno.
– Że oboje zostali zabici gdzie indziej.
– Właśnie. Gdyby zostali zamordowani w grocie, znaleźlibyśmy kule. Ach, jest jednak coś dziwnego. Piasek w grocie był zmieszany z odłamkami drobniutko zmiażdżonych muszli, musiały być ich tysiące.
– Jezu! – wymamrotał Montalbano. Sen, koszmar, nagie ciało Livii, po którym pełzały ślimaki. Co to wszystko mogło oznaczać? Uniósł dłoń do czoła, poczuł, że cały jest spocony.
– Źle się czujesz? – spytał przestraszony Jacomuzzi.
– To nic, zakręciło mi się w głowie, czuję się tylko zmęczony.
– Zawołaj Catarellę i każ sobie przynieść koniak z baru.
– Catarellę? Żartujesz? Kiedyś posłałem go po cappuccino, a wrócił z zakonnikiem.
Jacomuzzi położył na stole trzy monety.
– To niektóre z tych, co były w misce, pozostałe posłałem do laboratorium. Na nic ci się nie przydadzą, zachowaj je na pamiątkę.
14
Zdarzało się, że Montalbano nie widział Adeliny nawet przez kilka miesięcy. Co tydzień zostawiał na stole w kuchni pieniądze na zakupy, co miesiąc pensję. Jednak pomiędzy nimi ustalił się spontaniczny system wymiany wiadomości. Kiedy Adelina chciała więcej pieniędzy na zakupy, stawiała na stole glinianego chłopca – skarbonkę, którą kupił kiedyś na targu i którą trzymał dla ozdoby. Kiedy trzeba było uzupełnić zapas skarpetek lub majtek, kładła jedną parę na łóżku. Oczywiście system działał nie tylko w jednym kierunku; również Montalbano przekazywał jej tajemne sygnały, które kobieta odbierała bez trudu. Jakiś czas temu zorientował się, że kiedy jest spięty, zaniepokojony, nerwowy, Adelina odczytuje to ze sposobu, w jaki rano wyszedł z domu, i wówczas przygotowuje dla niego danie wyjątkowe, które podnosi go na duchu. Również tego dnia wkroczyła do akcji, dzięki czemu Montalbano znalazł gotowy sos z mątw, gęsty i czarny, taki jaki lubił najbardziej. Czy była tam również odrobina lebiodki? Długo wąchał, zanim postawił danie na ogniu, lecz i tym razem dochodzenie nie przyniosło rezultatu. Kiedy skończył jeść, włożył slipki i postanowił przejść się brzegiem morza. Zrobiwszy zaledwie kilka kroków, poczuł się jednak zmęczony; rozbolały go łydki.
– Pierdolenie na stojąco i spacery po piasku to już nie dla mnie.
Prawdę mówiąc, kiedyś kochał się na stojąco i okazało się to o wiele mniej męczące od marszu brzegiem morza, nawet po najtwardszym piasku, tym, który leży najbliżej wody. Spojrzał na zegarek i zdziwił się: jakie kilka kroków, spacerował już dwie godziny! Osunął się bezwładnie.
– Panie komisarzu! Panie komisarzu!
Głos dobiegał z oddali. Wstał, dysząc ciężko, i zaczął wpatrywać się w morze, przekonany, że ktoś woła go z łodzi albo z pontonu. Lecz po sam horyzont morze było puste.
– Panie komisarzu, jestem tutaj! Panie komisarzu!
Odwrócił się. Od szosy, której dość długi odcinek biegł wzdłuż plaży, nadjeżdżał Tortorella.
Kiedy pospiesznie mył się i ubierał, Tortorella opowiadał o anonimowym telefonie, który odebrali w komisariacie.
– Kto odebrał? – spytał Montalbano.
Jeżeli to był Catarella, to nie wiadomo, co z tego zrozumiał i przekazał.
– Nie, panie komisarzu – powiedział z uśmiechem Tortorella, który odgadł myśli przełożonego. – On poszedł na chwilę do ubikacji i ja zastąpiłem go przy telefonie. Głos miał akcent z Palermo, wymawiał „i” zamiast „r”, lecz możliwe, że robił to celowo. Powiedział, że na „pastwisku” jest ścierwo pewnego skurwysyna w zielonym samochodzie.
– Kto tam pojechał?
– Fazio i Galluzzo, a ja popędziłem po pana. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, być może ten telefon to żart, kawał.
– Ale my, Sycylijczycy, przecież bardzo lubimy robić sobie kawały.
Do „pastwiska” dotarł o piątej. Tę porę Gege nazywał zmianą warty. Zmiana warty polegała na tym, że amatorzy bezpłatnej miłości, czyli kochankowie, cudzołożnicy, kawalerowie i panny, opuszczali to miejsce, spadali („we wszystkich tego słowa znaczeniach” – pomyślał Montalbano), żeby ustąpić miejsca trzodzie Gege – jasnowłosym dziwkom ze Wschodu, bułgarskim transwestytom, Nigeryjkom czarnym jak heban, brazylijskim viados, marokańskim ciotom i całej tej procesji, narodom zjednoczonym w chuju, dupie i piździe. Zielony samochód miał otwarty bagażnik i był otoczony przez trzy wozy karabinierów. Samochód Fazia stał nieco dalej. Kiedy komisarz wysiadł, Galluzzo ruszył w jego kierunku.
– Spóźniliśmy się.
Pomiędzy nimi a żandarmerią istniało niepisane porozumienie. Ci, którzy zjawiali się na miejscu przestępstwa pierwsi, zaklepywali sobie sprawę. To pozwalało uniknąć konfliktów, kłótni, walki na łokcie i wzajemnej obrazy.
Również Fazio wydawał się niepocieszony.
– Oni byli pierwsi.
– No i co z tego? Co takiego straciliście? Nie płacą nam od każdego nieboszczyka, nie pracujemy na akord.
Dziwnym zbiegiem okoliczności samochód stał przy tych samych zaroślach, przy których przed rokiem zostały odnalezione pewne szacowne zwłoki ofiary zabójstwa, które bardzo pochłonęło Montalbana. Przywitał się z porucznikiem karabinierów, który pochodził z Bergamo i nazywał się Donizetti.
– Dostaliśmy anonimowy telefon – powiedział porucznik.
A zatem chcieli być całkiem pewni, że ciało zostanie znalezione. Komisarz spojrzał na zwłoki skulone w bagażniku. Wyglądało na to, że strzelili tylko raz, w usta – kula poraniła wargi, wybiła zęby i wyszła karkiem, robiąc dziurę wielką jak pięść. Nie widział wcześniej tej twarzy.
– Słyszałem, że zna pan opiekuna tego burdelu pud gołym niebem – zagadnął porucznik z dozą pogardy.
– Tak, to mój przyjaciel – odparł Montalbano z wyraźnie polemicznym zamiarem.
– Czy wie pan, gdzie mogę go teraz znaleźć?
– Myślę, że w domu.
– Nie ma go tam.
– Przepraszam, ale dlaczego właśnie ode mnie chce się pan dowiedzieć, gdzie można go znaleźć?
– Ponieważ, jak sam pan powiedział, to pański przyjaciel.
– Ach, tak? Bo pan pewnie zawsze wie, gdzie są i co robią pańscy przyjaciele w Bergamo?
Z szosy bez przerwy nadjeżdżały samochody. Ich kierowcy, gdy już się znaleźli w alejkach „pastwiska”, dostrzegali samochody karabinierów, wrzucali wsteczny bieg i szybko ruszali w powrotną drogę. Dziwki ze Wschodu, brazylijscy viados, Nigeryjki i cała reszta przybywali na miejsce pracy, lecz widząc, że coś się święci, uciekali. Gege nie mógł liczyć na udany wieczór.
Porucznik znów podszedł do zielonego samochodu, a Montalbano odwrócił się na pięcie i bez pożegnania wsiadł do służbowego wozu.
– Zostań tu razem z Galluzzem – rzucił do Fazia. – Patrzcie, co robią i co znajdują. Ja wracam do biura.
Zatrzymał się przed księgarnią Sarcuta, jedyną w Vigacie, która pozostała wierna swej specjalności – pozostałe dwie zamiast książek sprzedawały tornistry, zeszyty i długopisy. Przypomniał sobie, że skończył właśnie powieść Montalbana i nie ma już nic do czytania.
– Jest nowa książka o prokuratorze Falcone i o Borsellinie – poinformowała go pani Sarcuto, kiedy tylko stanął w progu.
Jeszcze nie przyjęła do wiadomości, że Montalbano nienawidzi książek o mafii, o jej zbrodniach i ofiarach. Nie rozumiała, nie mieściło jej się to w głowie, dlaczego ich nie kupuje, nie zagląda nawet na skrzydełka okładek. Kupił książkę Vincenza Consolo, uhonorowaną jakiś czas temu ważną nagrodą literacką. Zdążył przejść kilka kroków, kiedy książka wysunęła mu się spod pachy i upadła na chodnik. Montalbano schylił się, żeby ją podnieść, i wsiadł do samochodu.