Выбрать главу

Nie wiedział, jak zabić czas. Wziął prysznic, przeczytał kilka stron książki Montalbana, niewiele z niej rozumiejąc, chodził po całym mieszkaniu, prostował obrazy na ścianach, czytał na nowo jakieś stare listy, przeglądał rachunki, notatki, dotykał wszystkiego, co nawinęło mu się pod rękę. Raz jeszcze wziął prysznic, ogolił się, kalecząc podbródek. Włączył telewizor i natychmiast go zgasił, bo program przyprawiał o mdłości. Wreszcie nadeszła wyczekiwana godzina. Kiedy był już gotowy do wyjścia, postanowił zjeść kawałek ciasta. Z autentycznym zdziwieniem stwierdził, że paczka na stole jest otwarta, a na kartonowej tacy nie pozostało już ani jednego okruszka. Z nerwów zjadł wszystko, w ogóle nie zdając sobie z tego sprawy. I co gorsza, nawet nie nacieszył się smakiem.

2

Montalbano odwrócił się powoli, tłumiąc nagły atak ślepej furii – pozwolił się podejść od tyłu jak żółtodziób! Choć zachowywał najwyższą czujność, nie udało mu się usłyszeć najmniejszego szmeru.

„Jeden zero dla ciebie, sukinsynu!” – pomyślał.

Pomimo że dotychczas nigdy się nie spotkali, natychmiast rozpoznał Tana: na fotografiach sprzed kilku lat nie miał jeszcze brody i wąsów, ale oczy pozostały takie same, pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, „z kamienia”, jak trafnie określił je Gege.

Tano ukłonił się lekko i nie było w tym geście nawet najmniejszej kpiny czy ironii. Montalbano odruchowo odwzajemnił ukłon. Tano odchylił głowę i zaśmiał się.

– Wyglądamy jak dwaj Japończycy, ci wojownicy z mieczami i w zbrojach. Jak oni się nazywają?

– Samuraje.

Tano rozłożył ramiona, jak gdyby chciał objąć stojącego przed nim mężczyznę.

– Co za przyjemność poznać osobiście słynnego komisarza Montalbano.

Montalbano postanowił nie bawić się w ceregiele i przejść od razu do sedna, żeby nadać spotkaniu właściwy charakter.

– Nie wiem, jaką przyjemność może pan wynieść z osobistej znajomości ze mną.

– Jednej przyjemności już pozwala mi pan doświadczyć.

– To znaczy?

– Mówiąc mi per pan. Czy to mało? Ani jeden gliniarz, a spotkałem ich już wielu, nie zwracał się do mnie w ten sposób.

– Zdaje pan sobie sprawę – przynajmniej mam taką nadzieję – że reprezentuję prawo, podczas gdy pan jest groźnym przestępcą, wielokrotnym mordercą. A spotykamy się twarzą w twarz.

– Ja jestem bez broni, a pan?

– Ja również.

Tano ponownie odchylił głowę i roześmiał się na całe gardło.

– Nigdy nie mylę się co do ludzi, nigdy!

– Z bronią czy bez, i tak muszę pana aresztować.

– Jestem tu właśnie po to, żeby mnie pan aresztował. W tym celu przyszedłem na spotkanie.

Był szczery, co do tego nie można było mieć wątpliwości, lecz ta otwarta szczerość sprawiła, że Montalbano, nie odgadując zamiarów Tana, usztywnił się w geście obronnym.

– Mógł pan się zgłosić na komisariat i oddać w ręce policji. Tu czy w Vigacie, to to samo.

– O, nie, panie władzo, to nie to samo. Dziwię się, że nie widzi pan różnicy między jednym sformułowaniem a drugim, pan, który przecież umie czytać i pisać. Ja nie oddaję się w ręce policji, tylko pozwalam się aresztować. Niech pan weźmie marynarkę, to wejdziemy do środka. Otworzę drzwi.

Montalbano zdjął marynarkę z gałęzi, narzucił na siebie i wszedł za Tanem do wnętrza. W domu było zupełnie ciemno. Tano zapalił lampkę naftową i dał znak komisarzowi, żeby usiadł na jednym z dwóch krzeseł ustawionych przy niewielkim stole. W pokoju stało łóżko z samym materacem, bez poduszki i pościeli, oraz przeszklony kredens z butelkami, kieliszkami, karafkami, talerzami, paczkami makaronu, słoikami z sosem i puszkami. Była też opalana drewnem kuchenka, zapełniona patelniami i garnkami. Na piętro prowadziły stare drewniane schody. Jednak oczy komisarza zatrzymały się na zwierzęciu o wiele bardziej niebezpiecznym od jaszczurki, która spała w schowku tablicy rozdzielczej – był to jadowity wąż, karabin maszynowy, który drzemał na baczność, oparty o ścianę przy łóżku.

– Mam dobre wino – powiedział Tano jak prawdziwy gospodarz domu.

– Chętnie się napiję – odrzekł Montalbano.

Chłód, bezsenna noc, napięcie i więcej niż kilogram ciasta, którym się nafaszerował – na to wszystko wino było dobrym lekarstwem.

Tano nalał wina i podniósł szklankę.

– Pańskie zdrowie.

Komisarz podniósł swoją i odwzajemnił toast.

– Pańskie.

Wino było dobrej jakości, poczuł to od razu. Przepływając przez gardło, niosło odprężenie i rozgrzewało.

– Naprawdę dobre – pochwalił Montalbano.

– Jeszcze jedna?

Żeby uniknąć pokusy, komisarz odsunął od siebie szklankę zdecydowanym gestem.

– Porozmawiamy?

– W porządku. A więc, jak mówiłem, postanowiłem pozwolić się aresztować…

– Dlaczego?

Nagłe pytanie zaskoczyło Tana. Jednak po chwili się otrząsnął.

– Muszę się leczyć, jestem chory.

– Proszę posłuchać. Uważa pan, że mnie dobrze zna. Więc powinien pan chyba wiedzieć, że nie pozwolę sobie wcisnąć byle kitu.

– Jestem o tym przekonany.

– A więc dlaczego pan mnie nie szanuje, dlaczego opowiada pan bajki?

– Nie wierzy pan, że jestem chory?

– Wierzę. Ale nie wierzę, że chce pan iść do więzienia, aby się leczyć. Mogę to panu wytłumaczyć jeszcze jaśniej. Był pan leczony przez półtora miesiąca w klinice Najświętszej Marii Panny z Lourdes w Palermo, a potem przez trzy miesiące w klinice Getsemani w Trapani, gdzie operował pana profesor Amerigo Guarnera. Jeżeli pan tylko zechce, to jeszcze dzisiaj, choć obecnie sytuacja jest już nieco inna niż kilka lat temu, znajdzie pan niejedną klinikę, w której przymkną oko i nie poinformują policji o pańskiej obecności. Tak więc powodem, dla którego pan chce, żebym go aresztował, nie jest choroba.

– A jeśli panu powiem, że czasy się zmieniają, a świat kręci się coraz szybciej?

– To bardziej do mnie przemawia.

– Widzi pan, mój świętej pamięci ojciec, który był człowiekiem honoru w czasach, gdy słowo „honor” coś znaczyło, zawsze mi tłumaczył, że wózek, którym podróżują ludzie honoru, potrzebuje dużo smaru, aby kółka się kręciły, i to możliwie szybko. Potem, kiedy pokolenie mojego ojca odeszło, kiedy ja sam usiadłem na wózku, jeden z naszych ludzi powiedział mi: Ale dlaczego mamy zaopatrywać się w smar u polityków, burmistrzów, u bankierów i całego tego towarzystwa? Jeżeli ten smar jest nam rzeczywiście potrzebny, to sami go sobie wyprodukujmy!” Doskonale, świetnie, wszyscy biją brawo! Pewnie, zawsze znalazł się ktoś, kto kradł przyjacielowi konia, kto rzucał koledze kłody pod koła, kto zaczynał ostrzeliwać na oślep wózek, konia i woźnicę jakiegoś innego stowarzyszenia… Wszystko jednak rozstrzygaliśmy między sobą. Wózków przybywało, przybywało też dróg, którymi można było jeździć. Aż pewnego dnia w czyjejś genialnej głowie zrodziła się wątpliwość, czy w ogóle powinno się podróżować wózkiem. „Jedziemy za wolno – tłumaczył – byle chuj nas wyprzedza, cały świat podróżuje teraz samochodami, nie można hamować postępu!” Brawo! Świetnie! I wszyscy zaczęli zamieniać wózki na samochody, wyrabiać sobie prawo jazdy. Niektórym jednak nie udało się zdać egzaminu, więc odeszli, a raczej ich wyrzucono. Jeszcze nie zdążyliśmy zapoznać się z nowym samochodem, a najmłodsi, ci, którzy autem jeździli od urodzenia i którzy studiowali prawo albo ekonomię w Stanach lub w Niemczech, poinformowali nas, że nasze samochody jeżdżą za wolno, że w dzisiejszych czasach trzeba się przesiąść do wyścigówki, ferrari, maserati, wyposażonej w radiotelefon i różne przyrządy, umieć przyspieszać i pędzić jak strzała. Ci smarkacze są nowocześni, rozmawiają z aparatami, a nie z osobami, nawet cię nie znają, nie wiedzą, kim byłeś, a jeśli wiedzą, mają to serdecznie w dupie, nie znają się nawet między sobą, porozumiewają się przez komputer. Krótko mówiąc, ci gówniarze nie patrzą nikomu w oczy, a kiedy widzą, że masz trudności i jedziesz za wolno, bez chwili zastanowienia spychają cię z drogi, a ty lądujesz w rowie ze złamanym karkiem.