– Były otwarte. Wystarczyło popchnąć, wejść i zawołać.
Gospodarz wyglądał jak kościotrup. Montalbano nigdy w życiu nie widział tak chudego człowieka. A raczej widział, tyle że na łożu śmierci, wyschniętego, wycieńczonego chorobą. Ten natomiast stał, choć zgięty w połowie, i wydawał się żywy. Miał na sobie księżowską sutannę, która kiedyś była czarna, a teraz wydawała się prawie zielona; koloratka, niegdyś biała, stała się ciemnoszara. Na nogach miał ciężkie buty, jakie nosili kiedyś rolnicy, a jakich już nikt nie szył. Był całkiem łysy, jego twarz wyglądała jak trupia czaszka, na którą ktoś dla żartów nałożył złote okulary. Za grubymi szkłami błądziło spojrzenie. Montalbano pomyślał, że tamtych dwoje w jaskini miało więcej ciała niż ten ksiądz. Bez dwóch zdań – był bardzo stary.
Ceremonialnie zaprosił komisarza do środka, wprowadził go do wielkiego salonu, dosłownie wyłożonego książkami, i to zalegającymi nie tylko na regałach, lecz również na podłodze, gdzie tworzyły stosy, które miejscami sięgały sufitu i utrzymywały równowagę za sprawą nieprawdopodobnej ekwilibrystyki. Okno nie wpuszczało światła, bo książki spiętrzone na parapetach zasłaniały szyby. Z mebli było tam tylko biurko, krzesło i fotel. Montalbanowi wydało się, że blat biurka oświetla prawdziwa lampa naftowa. Stary ksiądz zrzucił książki z fotela i poprosił, żeby Montalbano usiadł.
– Choć nie mam najmniejszego pojęcia, w jaki sposób mogę być panu pomocny, proszę mówić.
– Jak księdzu zapewne mówiono, jestem komisarzem policji…
– Nie, nikt mi niczego nie mówił, a ja o nic nie pytałem. Wczoraj wieczorem, późno, przyjechał taki jeden z miasta i oznajmił, że ktoś z Vigaty chce się ze mną zobaczyć, a ja mu powiedziałem, żeby przyszedł wpół do szóstej. Jeśli pan jest komisarzem, źle pan trafił, traci pan czas.
– Dlaczego miałbym tracić czas?
– Bo ja od co najmniej trzydziestu lat nie wychodzę z tego domu. Po co miałbym wychodzić? Stare twarze znikły, nowe mnie nie przekonują. Zakupy przynoszą mi codziennie, a zresztą piję tylko mleko i raz w tygodniu jem rosół.
– Na pewno wie ksiądz z telewizji…
Ledwie zaczął zdanie, natychmiast je urwał. Słowo „telewizja” zabrzmiało mu fałszywie.
– W tym domu nie ma prądu.
– Dobrze więc, czytał ksiądz na pewno w gazecie…
– Nie czytam gazet.
Dlaczego zaczynał od złej strony? Nabrał powietrza i jednym tchem wyrzucił z siebie wszystko – od handlu bronią do odkrycia zwłok w jaskini.
– Proszę zaczekać, zapalę światło, to nam się będzie lepiej rozmawiało.
Przeszukał papiery na stole, znalazł między nimi pudełko zapałek i drżącymi dłońmi zapalił jedną. Montalbana przeniknął dreszcz.
„Jeżeli upuści – pomyślał – spłoniemy w jednej chwili”.
Tymczasem operacja się udała, aczkolwiek z fatalnym skutkiem, ponieważ lampa oświetliła bladym płomieniem środek stołu, pogrążając w głębokiej ciemności stronę, po której siedział starzec. Montalbano patrzył ze zdumieniem, jak ów wyciąga rękę i bierze niewielką butelkę z dziwnym korkiem. Na stole stały jeszcze trzy podobne, dwie puste, a jedna wypełniona białą cieczą. Nie były to zwykłe butelki, lecz do karmienia niemowląt, ze smoczkami. Komisarz poczuł się bezsensownie poirytowany, kiedy starzec zaczął ssać.
– Proszę wybaczyć, ale nie mam zębów.
– To dlaczego nie pije ksiądz mleka z kubka, z filiżanki, z jakiejś szklanki?
– Bo tak mi bardziej smakuje. To tak, jak gdybym palił fajkę.
Montalbano postanowił ulotnić się jak najszybciej. Wstał, wyciągnął z kieszeni dwie fotografie, które wziął od Jacomuzziego, i podał księdzu.
– Czy to może być rytuał pogrzebowy?
Starzec spojrzał na zdjęcia, ożywiając się i pomrukując.
– Co było w czarce?
– Monety z lat czterdziestych.
– A w stągwi?
– Nic… nie było śladu… musiała zawierać samą wodę.
Starzec siedział przez dłuższą chwilę, w zamyśleniu ssąc mleko. Montalbano usiadł.
– To nie ma sensu – powiedział ksiądz, odkładając fotografie na stół.
16
Montalbano był u kresu wytrzymałości. Pod lawiną pytań, jakimi zasypywał go ksiądz, zrobił mu się zamęt w głowie, a na dodatek za każdym razem, kiedy nie umiał udzielić odpowiedzi, Alcide Maraventano wydawał z siebie jęk i na znak sprzeciwu jeszcze głośniej siorbał mleko. Właśnie przypiął się do drugiej butelki ze smoczkiem.
W którą stronę były skierowane głowy nieboszczyków?
Z czego ulepiono stągiew? Z najzwyczajniejszej gliny czy z jakiegoś innego surowca?
Ile monet leżało w czarce?
W jakiej odległości od zwłok, dokładnie, znajdowały się stągiew, czarka i pies z terakoty?
Przesłuchanie nareszcie się skończyło.
– To nie ma sensu.
Podsumowanie przesłuchania w pełni potwierdziło to, co ksiądz orzekł na samym początku. Z nieskrywaną ulgą komisarz uznał, że może wstać, pożegnać się i odejść.
– Proszę zaczekać, co się panu tak spieszy?
Montalbano posłusznie usiadł.
– To nie jest rytuał pogrzebowy, być może to coś innego.
W jednej chwili komisarz otrząsnął się ze znużenia i rezygnacji, w pełni odzyskał jasność umysłu: głowa Maraventana pracowała.
– Niech ksiądz mówi, będę wdzięczny za każdą opinię.
– Czytał pan Umberta Eco?
Montalbano zaczął się pocić.
„Jezu, teraz mnie przeegzaminuje z literatury” – pomyślał i wymamrotał:
– Czytałem jego pierwszą powieść i dwa tomy Diariusza najmniejszego, który wydaje mi się…
– Nie, ja nie czytam powieści. Miałem na myśli Traktat semiotyki ogólnej, kilka fragmentów, które mogą okazać się nam przydatne.
– Bardzo mi przykro, nie czytałem.
– I Semeiotike Julii Kristevej też pan pewnie nie czytał?
– Nie, i nie mam najmniejszego zamiaru się do tego wziąć – odparł Montalbano, który zaczynał się wkurzać, ponieważ nabrał podejrzeń, że starzec robi go w konia.
– No dobrze – poddał się Alcide Maraventano. – Więc przytoczę panu bardzo prymitywny przykład.
– Czyli na moim poziomie – mruknął Montalbano pod nosem.
– A więc jeśli pan, jako komisarz, znajdzie zwłoki człowieka, którego zastrzelono i któremu włożono kamień do ust, to co pan pomyśli?
– Wie ksiądz – powiedział Montalbano, gotowy na rewanż – to dawne zwyczaje, teraz mordują, nie udzielając wyjaśnień.
– Aha. Więc dla pana ten kamień w ustach to wyjaśnienie.
– Oczywiście.
– A co oznacza?
– To, że zamordowany za dużo mówił, powiedział coś, czego nie powinien był powiedzieć, sypnął kogoś.
– No właśnie. A więc zrozumiał pan to znaczenie, bo znał pan kod języka, w tym przypadku metaforycznego. Lecz gdyby pan nie był wtajemniczony w ten kod, to co by pan z tego zrozumiał? Nic. Dla pana ten człowiek byłby biednym nieboszczykiem, którego nie dość, że zabili, to jeszcze nie-wia-do-mo-dla-cze-go włożyli mu kamień w usta.
– Zaczynam rozumieć – powiedział Montalbano.
– A więc wracając do naszej sprawy: ktoś tam zabija dwoje młodych ludzi z powodów, których nie znamy. Może pozbyć się ciał na wiele sposobów, wrzucić do morza, zakopać w ziemi, w piasku. Ale nie – wnosi je do groty, a na dodatek stawia obok nich miskę, stągiew i psa z terakoty. Co on zrobił?