Выбрать главу

Gege jeszcze nie przyjechał, ale komisarz wiedział, że nie będzie musiał długo czekać – przyjaciel prawie nigdy się nie spóźniał. Deszcz ustał; musiała to być prawdziwa ulewa, bo na plaży utworzyły się rozległe kałuże. Piasek wydzielał mocny zapach przemokłego drewna. Montalbano zapalił papierosa. I właśnie wtedy, w nikłym świetle księżyca, zobaczył ciemny kontur samochodu, nadjeżdżającego bardzo powoli, z wyłączonymi światłami, z przeciwnego kierunku niż ten, z którego sam przybył i z którego oczekiwał przyjazdu Gege. Zaniepokoił się, otworzył schowek w tablicy rozdzielczej, wyjął pistolet, załadował, przymknął okienko, gotowy wyskoczyć w każdej chwili. Kiedy samochód zbliżył się na odległość strzału, nagle włączył reflektory. Bez wątpienia był to samochód Gege, lecz za kierownicą mógł przecież siedzieć ktoś inny.

– Zgaś światła! – usłyszał krzyk z drugiego samochodu.

Był to na pewno głos Gege i komisarz spełnił jego życzenie. Rozmawiali, siedząc w swoich samochodach, zaparkowanych jeden naprzeciw drugiego.

– Co ty, kurwa, robisz?! Niewiele brakowało, bym do ciebie strzelił – rzucił wściekle Montalbano.

– Chciałem zobaczyć, czy cię śledzili.

– Kto miałby mnie śledzić?

– Już ci mówię. Przyjechałem pół godziny przed czasem i schowałem się za skałą przy Punta Rossa.

– Chodź tutaj – powiedział komisarz.

Gege wysiadł, wślizgnął się do samochodu Montalbana, prawie przywarł do przyjaciela.

– Zimno ci?

– Nie, ale i tak szczękam zębami.

Zalatywał strachem, przerażeniem. Montalbano wiedział z doświadczenia, że strach ma własną woń, kwaśną, barwy zielonożółtej.

– Czy wiesz, kim jest tamten nieboszczyk?

– Gege, wielu ludzi się dziś morduje. O kim mówisz?

– O Pietrze Gullo mówię, o tym, którego zwłoki przywieźli na „pastwisko”.

– Był twoim klientem?

– Klientem? Jeżeli już, to raczej ja byłem jego klientem. To był człowiek Tana, inkasent. To on mi powiedział, że Tano chce się z tobą spotkać.

– Dlaczego się dziwisz, Gege? To normalna historia: zwycięzca zgarnia wszystko, ten system działa również w polityce. Ktoś ma przejąć sprawy należące do Tana, zatem likwidują wszystkich jego łudzi. Ty nie byłeś ani wspólnikiem, ani podwładnym Tana, więc czego się boisz?

– Nie – powiedział zdecydowanie Gege – sprawy wcale nie mają się tak, jak mówisz. Dowiedziałem się o tym, kiedy byłem w Trapani.

– A jak się mają?

– Mówią, że była umowa.

– Umowa?

– Owszem. Umowa pomiędzy tobą a Tanem. Mówią, że strzelanina to było udawanie, zgrywa, przedstawienie. I są przekonani, że to ja pomogłem je zorganizować, wraz z Pietrem Gullo i jeszcze jedną osobą, która ma zginąć w najbliższym czasie.

Montalbano przypomniał sobie telefon, który otrzymał po konferencji prasowej; jakiś anonimowy głos nazwał go wtedy pierdolonym komediantem.

– Obrazili się – ciągnął Gege. – Nie mogą znieść, że ty i Tano zagraliście im na nosie, że przez was wyszli na idiotów. To gryzie ich bardziej niż utrata broni. A teraz możesz mi powiedzieć, co mam robić?

– Jesteś pewny, że mają pretensję również do ciebie?

– Jak amen w pacierzu. Dlaczego przywieźli Gulla na „pastwisko”, które należy do mnie? Przecież to jasne!

Komisarz pomyślał o Alcide Maraventano i jego małym wykładzie o kodach.

Czy to wskutek lekkiego zagęszczenia mroku, czy za sprawą błysku, który w ułamku sekundy wyłapał kątem oka, na chwilę przedtem, zanim padła seria z karabinu, ciało Montalbana posłuchało serii impulsów wysłanych przez mózg: pochylił się, lewą ręką otworzył drzwiczki i wyskoczył z samochodu, podczas gdy wokół niego świstały kule, rozpryskiwały się szyby, pękały blachy, króciutkie błyski rozświetlały mrok. Następnie zastygł w bezruchu, wciśnięty pomiędzy swoje auto a samochód Gege, i dopiero po chwili się zorientował, że trzyma pistolet. Kiedy przyjaciel wsiadł do jego wozu, komisarz położył broń na tablicy rozdzielczej: musiał ją chwycić odruchowo. Wreszcie jazgot ucichł i zapadła ołowiana cisza, nic nawet nie drgnęło, słychać było jedynie szum wzburzonego morza. Wreszcie, z odległości około dwudziestu metrów, z miejsca, gdzie plaża przechodziła w marglową wydmę, rozległ się głos.

– Wszystko w porządku?

– W porządku – odezwał się inny, bardzo blisko.

– Sprawdź, czy obaj nie żyją, i jedziemy.

Montalbano próbował sobie wyobrazić, co tamten musi zrobić, by upewnić się, że on i Gege nie żyją: szu, szu, słychać było kroki zbliżające się po mokrym piasku. Mężczyzna musiał właśnie dojść do samochodu, za chwilę pochyli się, żeby zajrzeć do środka.

Montalbano poderwał się i strzelił. Tylko raz. Usłyszał szelest ciała osuwającego się na ziemię, dyszenie, rzężenie – i to wszystko.

– Giugiu, wszystko w porządku? – spytał głos z oddali.

Nie wsiadając do samochodu, komisarz wsunął rękę przez otwarte okno i zastygł z dłonią na włączniku reflektorów. Nie słyszał żadnego odgłosu. Postanowił zdać się na łut szczęścia i zaczął liczyć w myślach. Kiedy doszedł do pięćdziesięciu, zapalił światła i wyprostował się. W jasnej smudze, o dziesięć metrów od niego, zmaterializował się człowiek z karabinem maszynowym i natychmiast stanął jak wryty. Montalbano strzelił, mężczyzna bez namysłu odpowiedział serią na oślep. Komisarz poczuł uderzenie, jak gdyby ktoś walnął go potężnie pięścią w lewy bok, zatoczył się, oparł lewą dłonią o samochód i oddał trzy strzały jeden za drugim. Oświetlony mężczyzna wykonał dziwny skok, odwrócił się i zaczął uciekać, a Montalbano widział, jak białe światło reflektorów staje się żółte, zaczęły mu ciążyć powieki, zakręciło się w głowie. Usiadł na piasku, ponieważ czuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, plecami oparł się o samochód.

Spodziewał się, że będzie bolało, lecz ból okazał się tak silny, że Montalbano zaczął się skarżyć i płakać jak dziecko.

17

Kiedy się obudził, natychmiast zrozumiał, że jest w szpitalu, i przypomniał sobie dokładnie całe zdarzenie: spotkanie z Gege, przerwaną rozmowę, strzelaninę. Od chwili gdy znalazł się między samochodami, leżąc na mokrym piasku, z nieznośnym bólem w boku, pamięć go zawodziła. Ale niecałkowicie – pamiętał na przykład przerażoną twarz Mimi Augella i jego łamiący się głos.

– Jak się czujesz? Jak się czujesz? Zaraz przyjedzie karetka, nic ci nie jest, leż spokojnie.

Skąd się tu wziął Mimi?

Pamiętał również, że w szpitalu ktoś w białym fartuchu mówił:

– Stracił za dużo krwi.

Potem już nic. Spróbował się rozejrzeć: pokój był biały i czysty, przez wielkie okno przenikało słońce. Nie mógł się poruszać, do ramion miał przymocowane kroplówki, lecz bok go nie bolał, sprawiał raczej wrażenie martwego fragmentu ciała. Montalbano spróbował poruszyć nogami, ale mu się to nie udało. Powoli zapadał w sen.

Ponownie obudził się chyba pod wieczór, ponieważ światło było już przyćmione. Natychmiast zamknął oczy, kiedy zobaczył, że nie jest sam; nie miał ochoty na pogawędki. Jednakże po chwili, powodowany ciekawością, uchylił powieki, lecz nie więcej, niż było to konieczne, żeby rozróżnić postaci. Na metalowym krześle przy łóżku siedziała Livia, za nią stała Anna. Po drugiej stronie łóżka dostrzegł Ingrid. Livia miała oczy mokre od łez, Anna bez przerwy płakała, a Ingrid była blada, z twarzą ściągniętą w bolesnym grymasie.

„Jezu!” – przeraził się Montalbano.

Zacisnął powieki i uciekł w sen.

O wpół do siódmej – nazajutrz, jak sądził, po strzelaninie – dwie pielęgniarki wymyły go i zmieniły mu piżamę. O siódmej przyszedł ordynator w towarzystwie pięciu asystentów w białych fartuchach. Przeczytał kartę choroby, odkrył prześcieradło i zaczął badać ranny bok.