– Chyba wszystko idzie dobrze – orzekł. – Operacja udała się znakomicie.
Operacja? O jakiej operacji on mówi? Ach, może o usunięciu pocisku, który go zranił. Tylko że pocisk z karabinu maszynowego raczej nie zostaje w środku, na ogół przechodzi na wylot. Miał ochotę zadawać pytania, prosić o wyjaśnienia, ale słowa nie przechodziły mu przez gardło. Na szczęście ordynator zauważył jego spojrzenie, zrozumiał pytania, które wypowiadały oczy komisarza.
– Musieliśmy pana natychmiast operować. Pocisk przeszył jelito.
Jelito? A czego szukało jelito w jego biodrze? Jelito nie ma nic wspólnego z biodrami, powinno znajdować się w brzuchu. A jeśli znajduje się w brzuchu, to oznacza, że – i wzdrygnął się tak mocno, że nie uszło to uwagi lekarzy – od dziś do końca życia będzie się odżywiał wyłącznie papką.
– …papki? – Wreszcie zdołał wydobyć z siebie głos. Ta przerażająca perspektywa przywróciła sprawność jego strunom głosowym.
– Co powiedział? – spytał ordynator asystentów.
– Chyba powiedział „klapki” – podsunął jeden z nich.
– Nie, nie, powiedział „żabki” – wtrącił inny.
Wyszli, sprzeczając się o to słowo.
O wpół do dziewiątej drzwi się otworzyły i pojawił się w nich Catarella.
– Komisarzu, no i jak się pan czuje?
Gdyby nawet Montalbano chciał z kimkolwiek pogadać, to rozmowa z Catarellą, tak czy inaczej, wydawała mu się czymś absolutnie zbytecznym. Nie odpowiedział, tylko poruszył głową na znak, że ma się lepiej.
– Wartuję tutaj, żeby trzymać wartę przy panu. Ten szpital jest jak lotnisko – jedni wchodzą, drudzy wychodzą, jedni przybywają, inni wyjeżdżają. Mogłoby się zdarzyć, że wszedłby ktoś powodowany złymi zamiarami i chciałby dokończyć rozpoczętego dzieła. Rozumie pan?
Montalbano zrozumiał doskonale.
– Wie pan, komisarzu, że dałem moją krew do transfuzji?
I wrócił na wartę, żeby dalej wartować.
Montalbano pomyślał z goryczą, że czekają go ponure lata z krwią Catarelli w żyłach i kaszką manną w brzuchu.
Pierwsze z długiej serii pocałunków, jakie czekały go tego dnia, otrzymał od Fazia.
– Słyszałem, komisarzu, że strzela pan jak Pan Bóg przykazał. Jednego trafił pan w szyję, i to pierwszym strzałem, drugiego pan ranił.
– Zraniłem również drugiego?
– Owszem, nie wiemy w co, ale ranić pan ranił. Doktor Jacomuzzi zauważył o dziesięć metrów od samochodu czerwoną kałużę, to była krew.
– Zidentyfikowaliście nieboszczyka?
– Pewnie.
Wyjął z kieszeni karteczkę i przeczytał:
– Munafó Gerlando, urodzony w Montelusie szóstego września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, kawaler, zamieszkały w Montelusie przy via Crispi czterdzieści trzy, znaków szczególnych brak.
„Predyspozycje do pracy w urzędzie stanu cywilnego nie opuszczają go nawet na chwilę” – pomyślał Montalbano.
– A jakie miał stosunki z wymiarem sprawiedliwości?
– Nic a nic, komisarzu. Nienotowany.
Fazio włożył karteczkę do kieszeni.
– Za takie rzeczy płacą im co najmniej pół miliona.
Zamilkł, widocznie zrozumiał, że strzelił gafę.
Montalbano postanowił wybawić go z opresji.
– Gege zginął na miejscu?
– Nie cierpiał. Seria urwała mu pół głowy.
Weszli pozostali. I komisarz natychmiast utonął w uściskach i pocałunkach.
Z Montelusy przyjechali Jacomuzzi i doktor Pasquano.
– Wszystkie gazety piszą o tobie – powiedział Jacomuzzi ze wzruszeniem, ale i nie bez zawiści.
– Jest mi naprawdę przykro, że nie mogłem wykonać na panu autopsji – powiedział Pasquano. – Ciekawe, jak pan wygląda od środka.
– To ja pierwszy przybyłem na miejsce – powiedział Mimi Augello – a kiedy zobaczyłem, w jakim jesteś stanie i w jakiej scenerii, prawie narobiłem w gacie ze strachu.
– Skąd się dowiedziałeś?
– Otrzymaliśmy anonimowy telefon, że była strzelanina u podnóża Scala dei Turchi. Dyżurował wtedy Galluzzo, który natychmiast do mnie zadzwonił. I powiedział mi coś, o czym nie miałem pojęcia. Mianowicie to, że w miejscu, w którym doszło do strzelaniny, zazwyczaj spotykałeś się z Gege.
– To on o tym wiedział?
– Chyba wszyscy o tym wiedzieli! Pół miasta o tym wiedziało! A więc nawet się nie ubrałem, wyszedłem, jak stałem, w piżamie…
Montalbano uniósł rękę i przerwał mu.
– To ty śpisz w piżamie?
– Tak – odparł zdziwiony Augello. – A co?
– Nic. Mów dalej.
– Kiedy jechałem na miejsce, zadzwoniłem z komórki na pogotowie. I dobrze się stało, bo straciłeś dużo krwi.
– Dziękuję – powiedział z wdzięcznością Montalbano.
– Jakie dziękuję?! Nie zrobiłbyś dla mnie tego samego?
Po krótkim rachunku sumienia Montalbano postanowił nie odpowiadać.
– Aha, muszę ci jeszcze powiedzieć pewną ciekawostkę – dodał Augello. – Pierwszą rzeczą, o jaką mnie poprosiłeś, kiedy jeszcze leżałeś na piasku i jęczałeś, to żebym zdjął z ciebie ślimaki. Miałeś halucynacje, więc obiecałem, że zdejmę, ale nie było tam żadnych ślimaków.
Weszła Livia, wzięła go mocno w ramiona, wybuchnęła płaczem i położyła się przy nim na łóżku tak blisko, jak to tylko było możliwe.
– Zostań tak – powiedział Montalbano.
Kiedy trzymała głowę na jego piersi, czuł przyjemny zapach jej włosów.
– Skąd się dowiedziałaś?
– Z radia. A raczej to moja kuzynka usłyszała wiadomość. Ładne przebudzenie, nie ma co.
– I co zrobiłaś?
– Przede wszystkim zadzwoniłam do Alitalii i zarezerwowałam bilet do Palermo. Potem zadzwoniłam do twojego biura w Vigacie. Rozmawiałam z Augellem, który był bardzo uprzejmy, dodał mi otuchy, zaproponował, że przyjedzie po mnie na lotnisko. Jadąc z nim samochodem, poznałam cały przebieg wypadków.
– Livio, co mi jest?
– Nic ci nie jest, zważywszy na to, co mogło się stać.
– Jestem na zawsze zgubiony?
– Co ty mówisz?
– Będę do końca życia na diecie?
– Ale wiąże mi pan ręce – powiedział kwestor z uśmiechem.
– Dlaczego?
– Dlatego, że zachowuje się pan jak szeryf – albo, jeśli pan woli, jak nocny mściciel – i pcha się na wszystkie kanały telewizyjne i na pierwsze strony gazet.
– To nie moja wina.
– Nie, nie pańska, lecz to również nie będzie moja wina, jeśli będę musiał pana w końcu awansować. Powinien pan teraz siedzieć cicho. Na szczęście przez jakieś dwadzieścia dni nie będzie pan mógł się stąd ruszyć.
– Aż tyle?!
– A propos, w Montelusie jest wiceminister Licalzi. Przyjechał tu, żeby, jak sam mówi, uwrażliwić opinię publiczną na walkę z mafią, i zgłosił zamiar złożenia panu wizyty dziś po południu.
– Nie chcę go tutaj! – krzyknął poruszony Montalbano.
Licalzi nieraz się pożywił przy mafijnym korycie, a teraz, wciąż za zgodą mafii, znów piął się na szczyt.
Właśnie w tej chwili wszedł ordynator. Nasrożył się, widząc w pokoju sześć osób.
– Nie miejcie żalu, ale proszę, żebyście go zostawili w spokoju, musi wypocząć.
Zaczęli się żegnać, a ordynator powiedział głośno do pielęgniarki:
– I dzisiaj już żadnych wizyt!
– Wiceminister wyjeżdża o piątej po południu – szepnął kwestor do Montalbana. – Niestety, biorąc pod uwagę polecenie ordynatora, nie będzie mógł pana odwiedzić.