Zamilkła, wypiła łyk kawy i znów zaczęła mówić.
– Była odważna, i to jeszcze jak! W schronie, kiedy padały bomby, a my trzęśliśmy się i płakaliśmy z przerażenia, dodawała nam otuchy, pocieszała nas. Ale musiała mieć dwa razy więcej odwagi, żeby zrobić to, co zrobiła: przeciwstawić się ojcu i odjechać pod ostrzałem, przybyć tutaj i kochać się z kimś, kto nie był nawet jej oficjalnym narzeczonym. Nie byłyśmy takie jak dzisiejsze siedemnastolatki.
Monolog kobiety przerwało wtargnięcie rozemocjonowanego dyrektora.
– Burruana nie zastałem, nie było go w domu. Jedźmy, panie komisarzu.
– Szukać Burruana?
– Nie, nie, przyszło mi coś do głowy. Jeśli mamy szczęście, jeśli odgadłem, to ofiaruję świętemu Calogero pięćdziesiąt tysięcy lirów w dniu jego imienin.
Święty Calogero był czarnoskórym świętym, uwielbianym przez wszystkich mieszkańców.
– Jeśli pan zgadł, następne pięćdziesiąt tysięcy dostanie on ode mnie – powiedział Montalbano, który uległ entuzjazmowi dyrektora.
– Ale czy można wiedzieć, dokąd jedziecie?
– Potem ci powiem – rzucił dyrektor.
– I zostawiacie mnie w niepewności? – nalegała jego żona.
Dyrektor był już za drzwiami, cały rozdygotany.
Montalbano ukłonił się.
– Podejmuję się informować panią o wszystkim na bieżąco.
– Jak, do diabła, mogłem zapomnieć o „Pacinottim”? – wymamrotał dyrektor, kiedy tylko znaleźli się na ulicy.
– Kim jest ten dżentelmen? – spytał Montalbano. Wyobraził go sobie jako śpiewaka operowego.
Dyrektor nie odpowiedział.
Montalbano zadał kolejne pytanie.
– Jedziemy samochodem? To daleko?
– Jakie tam daleko! Dwa kroki.
– Ale kim jest ten Pacinotti?
– Jaki ten?! To był statek ratowniczy, naprawiał szkody, które powstawały na okrętach wojennych. Zawinął do portu pod koniec czterdziestego roku i już się stąd nie ruszył. Jego załogę stanowili marynarze, którzy byli mechanikami, cieślami, elektrykami, hydraulikami… Młode chłopaki. Zważywszy na to, że przebywali tu od dawna, wielu z nich stało się domownikami, byli jak gdyby stąd. Mieli tu przyjaciół, a niektórzy nawet się zaręczali. Dwaj ożenili się z miejscowymi dziewczynami. Jeden zmarł, nazywał się Tripcovich, a drugi to Marin, właściciel warsztatu na piazza Garibaldi. Zna go pan?
– To mój mechanik – powiedział komisarz i pomyślał z goryczą, że znów podejmuje podróż po bezdrożach pamięci starych ludzi.
Pięćdziesięcioletni mężczyzna w nieziemsko wysmarowanym kombinezonie, gruby i zrzędliwy, nie przywitał się nawet z komisarzem, tylko natychmiast napadł na dyrektora.
– I po co pan traci czas? Jeszcze nie jest gotowy, mówiłem panu, że to długa robota.
– Nie przyszedłem z powodu samochodu. Czy jest pański ojciec?
– Pewnie, że jest! A gdzie miałby być? Siedzi tu i zawraca tyłek, ględzi, że nie umiem pracować, że mechaniczny geniusz naszej rodziny wcielił się w niego i we wnuka.
Dwudziestolatek w roboczym ubraniu, który zaglądał pod maskę, wyprostował się i uśmiechnął do przybyszów. Montalbano i dyrektor przeszli przez warsztat, który kiedyś był chyba magazynem, i dotarli do przepierzenia z desek.
We wnętrzu, za biurkiem, siedział Antonio Marin.
– Wszystko słyszałem i gdyby nie te pieprzone stawy, już ja bym nauczył tego próżniaka!
– Przyszliśmy prosić o informację.
– Słucham, komisarzu.
– Lepiej, żeby mówił dyrektor Burgio.
– Czy pamięta pan, ilu członków załogi „Pacinottiego” zostało zabitych lub rannych, albo uznanych za zaginionych na wojnie?
– Mieliśmy szczęście – powiedział starzec, ożywiając się. W widoczny sposób rozmowa o tych heroicznych czasach sprawiała mu przyjemność, a w domu zapewne uciszano go, kiedy tylko poruszał ten wątek. – Jeden zginął od odłamka bomby, nazywał się Arturo Rebellato, jeden został ranny, też od odłamka, Silvio Destefano, a jeden zaginął, Mario Cunich. Wie pan, byliśmy bardzo ze sobą zżyci, w większości pochodziliśmy z Wenecji, z Triestu…
– Zaginął na morzu? – spytał komisarz.
– Na morzu? Na jakim morzu?! Przez cały czas staliśmy w porcie. Praktycznie byliśmy przedłużeniem trapu.
– A więc dlaczego został uznany za zaginionego?
– Ponieważ wieczorem siódmego lipca czterdziestego trzeciego roku nie wrócił na pokład. Po południu zaczęło się potężne bombardowanie, a on był na przepustce. Cunich pochodził z Monfalcone i miał przyjaciela z tego samego miasta, który nazywał się Stefano Premuda i z którym ja też się przyjaźniłem. Tak więc nazajutrz rano Premuda zmusił naszą załogę do poszukiwań. Przez cały dzień pytaliśmy o Cunicha, chodziliśmy od domu do domu, i nic. Poszliśmy do szpitala wojskowego, do cywilnego, poszliśmy tam, gdzie gromadzono zwłoki znalezione w zgliszczach… Nic. Nawet oficerowie się do nas przyłączyli, ponieważ nieco wcześniej otrzymali wiadomość, rozkaz o gotowości, mówili nam, że w najbliższych dniach wypływamy… Nie wypłynęliśmy, bo wcześniej przybyli Amerykanie.
– A nie mógł zwyczajnie zdezerterować?
– Cunich? A skąd! On wierzył w wojnę. Był faszystą. Dobry chłopak, ale faszysta. A potem wpadł jak śliwka w kompot.
– Czyli?
– Czyli że wpadł, zakochał się. W miejscowej dziewczynie. Ja zresztą też. Mówił, że zaraz po wojnie się z nią ożeni.
– I nie mieliście już żadnych wiadomości?
– Wie pan, kiedy wylądowali Amerykanie, pomyśleli, że taki okręt ratunkowy jak nasz, który był niczym klejnocik, będzie dla nich wygodny. Zatrzymali nas na służbie, w mundurach włoskich, i dali nam opaski, które nosiliśmy na ramieniu, żeby uniknąć nieporozumień. Cunich miał mnóstwo czasu, żeby wrócić z przepustki, a jednak nie wrócił. Ulotnił się. Korespondowałem później z Premudą, nieraz go pytałem, czy Cunich dał jakiś znak życia, czy były od niego jakieś wiadomości… Jak kamień w wodę.
– Mówi pan, że Cunich miał tu dziewczynę. Czy pan ją poznał?
– Nigdy.
Montalbano powinien spytać jeszcze o jedną rzecz, lecz powstrzymał się i skinieniem głowy dał dyrektorowi przywilej pierwszeństwa.
– Czy wymienił przynajmniej jej imię? – zapytał Burgio, przyjmując wielkoduszną propozycję Montalbana.
– Wie pan, Cunich był bardzo dyskretny. Tylko raz powiedział, że ma na imię Lisetta.
Co się stało? Czy sfrunął anioł i zatrzymał czas? Montalbano i Burgio znieruchomieli. Następnie komisarz złapał się za biodro, poczuł gwałtowne rwanie, dyrektor zaś położył dłoń na sercu i żeby nie upaść, oparł się o jeden z samochodów.
Marin się przestraszył.
– Co ja takiego powiedziałem? Mój Boże, co takiego powiedziałem?
Kiedy tylko wyszli z warsztatu, Burgio zaczął pokrzykiwać z radości.
– Zgadliśmy!
I puścił się w tan. Dwie osoby, które go znały i uważały za człowieka surowego i refleksyjnego, zatrzymały się osłupiałe. Po tym wybuchu dyrektor powrócił do dawnej powagi.
– Proszę pamiętać, że jesteśmy winni po pięćdziesiąt tysięcy świętemu Calogero. Niech pan nie zapomina.
– Nie zapomnę.
– Czy zna pan świętego Calogero?
– Odkąd mieszkam w Vigacie, co roku oglądam święto.
– To nie znaczy, że pan go zna. Święty Calogero… jak by to powiedzieć… jest kimś, kto nie odpuści. Mówię to w pańskim interesie.
– Żartuje pan?
– Ani trochę. To mściwy święty, łatwo go urazić. Nie daruje, jeśli ktoś nie dotrzyma słowa. Kiedy na przykład wyjdzie pan cało z jakiegoś wypadku samochodowego i obieca coś świętemu, a potem nie spełni obietnicy, dam sobie rękę uciąć, że będzie pan miał kolejny wypadek i co najmniej amputują panu nogi. Czy to jasne?