– Nazwać cię skurwysynem to mało – skomentowała Livia.
– Dobrze – powiedział Montalbano o drugiej w nocy. – Przyznaję, że to wszystko moja wina, że jeśli tu zostaniemy, to będę się zachowywał tak, jak gdybyś nie istniała, będę pogrążony w myślach. Za bardzo się przyzwyczaiłem do samotności. Jedźmy stąd.
– A głowę zabierzesz ze sobą? – spytała Livia.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Że swoją głowę, ze wszystkim, co ona mieści, nosisz zawsze ze sobą. A więc i tak wciąż myślisz o swoich sprawach, nawet kiedy jesteśmy o tysiąc kilometrów stąd.
– Przysięgam, że uwolnię sobie głowę przed wyjazdem.
– A dokąd pojedziemy?
Zważywszy na to, że Livia złapała już bakcyla turystyczno-archeologicznego, postanowił ją zadowolić.
– Nigdy nie byłaś na wyspie Mozia, prawda? Zrobimy w ten sposób: jeszcze dziś rano około jedenastej wyjedziemy do Mazara del Vallo. Mam tam przyjaciela, wicekwestora Valente, którego nie widziałem od dawna. Następnie pojedziemy w kierunku Marsali i zwiedzimy Mozię. Kiedy wrócimy do Vigaty, od razu pomyślimy o kolejnej wyprawie.
Pogodzili się.
Giulia, żona wicekwestora Valente, nie tylko była w tym samym wieku co Livia, lecz na dodatek urodziła się w Sestri. Polubiły się natychmiast. Nieco mniej polubił panią Giulię Montalbano, ponieważ nieznośnie rozgotowała makaron, udusiła wołowinę w jakimś okropnym sosie i podała kawę, jakiej nie ośmieliliby się serwować nawet na pokładzie samolotu. Na zakończenie tak zwanego obiadu Giulia zaproponowała Livii, żeby została z nią w domu: miały wyjść później. Natomiast Montalbano poszedł ze swoim przyjacielem do biura. Na wicekwestora czekał czterdziestoletni mężczyzna z długimi baczkami, o sycylijskiej, spieczonej słońcem twarzy.
– Co dzień to coś nowego! Proszę wybaczyć, panie kwestorze, ale muszę z panem porozmawiać. To ważne.
– Pozwól, że ci przedstawię profesora Farida Rahmana, mojego przyjaciela z Tunisu – powiedział Valente, a następnie zwrócił się do profesora: – Ile to nam zajmie?
– Najwyżej kwadrans.
– Pójdę zwiedzić dzielnicę arabską – powiedział Montalbano.
– Jeśli pan poczeka – zaproponował Farid Rahman – byłbym naprawdę szczęśliwy, mogąc być pańskim przewodnikiem.
– Słuchaj – rzekł Valente. – Ja wiem, że moja żona nie umie robić kawy. O trzysta metrów stąd jest plac Mokarta, wejdź tam do baru i napij się jakiejś porządnej kawy. Profesor przyjdzie po ciebie.
Nie zamówił kawy natychmiast, najpierw oddał się krzepiącej i pachnącej porcji lasagni, która wyrwała go z melancholii, w jakiej pogrążył się, obcując ze sztuką kulinarną pani Giulii. Kiedy przyszedł Rahman, znikły już ostatnie ślady po daniu i Montalbano siedział tylko nad niepozorną filiżaneczką po kawie. Ruszyli w kierunku dzielnicy arabskiej.
– Ilu was jest w Mazarze?
– Ponad jedna trzecia miejscowej ludności.
– Czy często dochodzi do konfliktów z mazarańczykami?
– Nie, bardzo rzadko, wręcz wcale w porównaniu z innymi miastami. Wie pan, myślę, że my dla ludzi stąd jesteśmy czymś w rodzaju historycznej pamięci, faktem niemal genetycznym. To miejsce, z którego się wywodzimy. Al-Imam al-Mazari, twórca wielkiej szkoły prawniczej Maghrebu, urodził się w Mazarze, podobnie jak filolog Ibn al-Birr, który został wygnany z miasta w tysiąc sześćdziesiątym ósmym roku, ponieważ za bardzo lubił wino. Jednak istota tkwi w tym, że mazarańczycy są ludźmi morza. Ludzie morza zaś mają dużo rozsądku, wiedzą, co znaczy chodzić po ziemi. A propos morza: słyszał pan o tym, że tutejsze kutry mają załogi mieszane, sycylijsko-tunezyjskie?
– Czy pełni pan jakąś oficjalną funkcję?
– Nie, niech Pan Bóg broni od oficjalności. Tutaj wszystko idzie jak najlepiej, ponieważ odbywa się nieformalnie. Ja uczę w szkole podstawowej i jestem również pośrednikiem pomiędzy moimi ludźmi a miejscowymi władzami. Oto kolejny przykład roztropności: dyrektor przyznał nam sale, a my, nauczyciele, przybyliśmy z Tunisu i założyliśmy własną szkołę. Lecz kuratorium oficjalnie nic nie wie o tej sytuacji.
Dzielnica wyglądała jak kawałek Tunisu, przewieziony w nienaruszonym stanie na Sycylię. Sklepy były zamknięte, ponieważ piątek stanowił tu dzień wypoczynku, ale na wąskich uliczkach życie i tak toczyło się barwne i wesołe. Na początek Rahman zaprowadził go do wielkiej łaźni publicznej, która od niepamiętnych czasów była dla Arabów miejscem spotkań towarzyskich, następnie poszli do palarni, na kawę i nargile. Przeszli przed czymś w rodzaju pustego magazynu, w którym starszy człowiek o poważnym wyrazie twarzy siedział na ziemi po turecku i czytał oraz komentował jakąś księgę. Przed nim, również ze skrzyżowanymi nogami, siedziała dwudziestka chłopców, którzy przysłuchiwali się z uwagą.
– To nasz kapłan, objaśnia Koran – powiedział Rahman.
Już chciał ruszyć w dalszą drogę, lecz Montalbano go zatrzymał, kładąc mu dłoń na ramieniu. Był pod wrażeniem tego nabożnego skupienia na twarzach tak młodych ludzi, którzy kiedy opuszczą magazyn, pewnie natychmiast zaczną, się poszturchiwać i wrzeszczeć na całe gardło.
– Co on im czyta?
– Osiemnastą surę, tę o jaskini.
Montalbano, nie wiedzieć czemu, poczuł na grzbiecie lekki dreszcz.
– O jaskini?
– Tak, o jaskini, al-kahf. Ta sura mówi, że Bóg, spełniając pragnienie kilkorga młodych ludzi, którzy chcieli uniknąć deprawacji i pozostać wierni prawdziwej religii, pogrążył ich w głębokim śnie we wnętrzu jaskini. Żeby zaś w grocie zawsze panowała całkowita ciemność, odwrócił bieg słońca. Spali przez trzysta dziewięć lat. Razem z nimi, przy wejściu, spał pies, siedząc z wyprostowanymi przednimi łapami, jak gdyby czuwał nad nimi…
Zawiesił głos. Zorientował się bowiem, że Montalbano, zbladłszy jak ściana, otwiera i zamyka usta, jak gdyby zabrakło mu nagle powietrza.
– Proszę pana, co się panu stało? Źle się pan czuje? Mam zawołać lekarza? Proszę pana!
Montalbano sam przestraszył się własnej reakcji, owładnęła nim słabość, kręciło mu się w głowie, nogi miał jak z waty, ewidentnie odczuwał jeszcze skutki rany i operacji. Tymczasem wokół Rahmana i komisarza zaczęli się gromadzić ludzie. Profesor wydał jakieś polecenia, jeden z Arabów pobiegł po szklankę wody, inny przyniósł wiklinowe krzesło, na którym posadził Montalbana. Komisarz czuł się śmieszny. Woda go orzeźwiła.
– Jak to się mówi w waszym języku „Bóg jest wielki i miłosierny”?
Rahman powiedział. Kiedy Montalbano usiłował powtórzyć te słowa, zgromadzeni zawtórowali mu chórem, pokładając się ze śmiechu.
Tunezyjczyk dzielił mieszkanie ze starszym od siebie kolegą, El Madanim, którego akurat zastali w domu. Rahman zaparzył mięty, podczas gdy Montalbano tłumaczył im powody zasłabnięcia. O odnalezieniu dwojga młodych ludzi w grocie Rahman nic nie wiedział, lecz El Madani coś o tym słyszał.
– Chciałbym wiedzieć, jeśli panowie są tacy uprzejmi – powiedział komisarz – do jakiego stopnia rzeczy ułożone w grocie odpowiadają zapisowi sury. Pies nie budzi żadnych wątpliwości.
– Pies nosi imię Kitmir – dodał El Madani – ale nazywają go również Quotmour. Wie pan, że u Persów ten pies, pies z jaskini, stał się strażnikiem korespondencji?
– Czy w surze jest miska wypełniona monetami?
– Nie, nie ma miski, z tego prostego powodu, że śpiący mieli pieniądze w kieszeniach. Kiedy się obudzili, dali je jednemu spośród nich, żeby kupił możliwie najlepsze jedzenie. Byli głodni. Lecz wysłannika zdradził fakt, że te monety nie tylko już wyszły z obiegu, lecz po latach warte były prawdziwą fortunę. I ludzie podążyli za nim aż do jaskini w poszukiwaniu tego skarbu. W ten właśnie sposób śpiący zostali odkryci.