– Ja na przykład spałem cztery dni i cztery noce ciurkiem, bez jedzenia i picia. Przyczyniło się do tego ze dwadzieścia skrętów, pięć stosunków i policyjna pała. Był rok sześćdziesiąty ósmy. Moja matka martwiła się, chciała wołać lekarza, myślała, że jestem w głębokiej komie.
Profesor Lovecchio przypominał urzędnika bankowego, nie wyglądał na swoje czterdzieści pięć lat, w oczach migotała mu iskierka szaleństwa. Pracował na czystej whisky od jedenastej rano.
– W moim śnie nie było niczego cudownego – kontynuował. – Żeby dostąpić cudu, trzeba spać co najmniej dwadzieścia lat. W samym Koranie, chyba w drugiej surze, jest napisane, że pewien człowiek, w którym komentatorzy dopatrują się Ezry, spał sto lat. Prorok Salih natomiast spał dwadzieścia lat, również w jaskini, która nie jest przecież wygodnym miejscem. Żydzi nie są gorsi; w Talmudzie chlubią się niejakim Hamaagelem, który spał siedem lat, również w grocie. A Grecy? Epimenides, znów w jaskini, obudził się po pięćdziesięciu latach. Krótko mówiąc, w tych czasach wystarczyła grota i śmiertelnie zmęczony człowiek, żeby spełnił się cud. A jak długo spali pańscy podopieczni?
– Od roku czterdziestego trzeciego do dziewięćdziesiątego czwartego, ponad pięćdziesiąt lat.
– Najwyższy czas na pobudkę. Czy bardzo zmąciłoby panu dedukcję, gdybym powiedział, że w języku arabskim, aby powiedzieć „spać” i „umierać”, używa się tego samego czasownika? I że tego samego wyrazu używa się na określenie przebudzenia i zmartwychwstania?
– Panie profesorze, mógłbym słuchać tak bez końca, ale muszę zdążyć na samolot, mam bardzo mało czasu. Dlaczego zamierzał pan się ze mną skontaktować?
– Chciałem panu powiedzieć, żeby nie dał się pan wyprowadzić w pole z powodu tego psa. Że pies pozornie przeczy stągwi i na odwrót. Czy to jasne?
– Ani trochę.
– Widzi pan, ta opowieść o śpiących ma korzenie nie wschodnie, lecz chrześcijańskie. W Europie upowszechnił ją Grzegorz z Tours. Pisał o siedmiu młodzieńcach z Efezu, którzy uciekając przed antychrześcijańskimi prześladowaniami Decjusza, ukryli się w grocie, gdzie Pan zesłał im sen. Grota w Efezie istnieje, może pan ją zobaczyć nawet w encyklopedii. Wzniesiono na niej sanktuarium, które potem zostało zburzone. Legenda chrześcijańska opowiada, że w grocie jest źródło. Kiedy więc młodzieńcy się obudzili, najpierw ugasili pragnienie, a potem wysłali jednego ze współtowarzyszy po żywność. Jednak w żadnym punkcie legendy chrześcijańskiej, w żadnym z jej niezliczonych wariantów europejskich, nie ma mowy o psie. Pies imieniem Kitmir jest po prostu czystym wymysłem poetyckim Mahometa, który kochał zwierzęta do tego stopnia, że aż kazał sobie obciąć rękaw, by nie budzić kota, który na nim spał.
– Zaczynam się gubić – wyznał Montalbano.
– Nie ma powodu, komisarzu! Chciałem po prostu powiedzieć, że stągiew została umieszczona jako symbol źródła, które biło w jaskini w Efezie. Podsumowując: stągiew, która należy do legendy chrześcijańskiej, może łączyć się z psem, który należy do inwencji poetyckiej Koranu, tylko jeśli ogarnie się umysłem wszystkie warianty wniesione przez różne kultury. Moim zdaniem autorem przedstawienia nie mógł być nikt inny, tylko ten, kto z powodu nauki…
Jak w komiksie, Montalbano zobaczył światełko, które rozbłysło mu w mózgu.
Zahamował przed siedzibą oddziałów antymafijnych tak gwałtownie, że aż strażnik zaniepokoił się i podniósł karabin.
– Jestem policjantem, nazywani się Montalbano! – krzyknął komisarz, pokazując prawo jazdy, które pierwsze nawinęło mu się pod rękę.
Dysząc, podbiegł do innego funkcjonariusza, który pełnił funkcję portiera.
– Proszę zawiadomić doktora De Dominicis, że idzie do niego komisarz Montalbano, szybko!
W windzie, korzystając z faktu, że jest sam, poczochrał sobie włosy, rozluźnił węzeł krawata, rozpiął górny guzik koszuli. Chciał również wyciągnąć róg koszuli ze spodni, ale wydało mu się, że to już przesada.
– De Dominicis, mam! – powiedział, lekko dysząc, i zamknął za sobą drzwi.
– Co? – spytał De Dominicis i zaniepokojony wyglądem komisarza, wstał z pozłacanego fotela w swoim pozłacanym gabinecie.
– Jeżeli jest pan skłonny udzielić mi pomocy, włączę pana do śledztwa, które…
Montalbano zamilkł. Przytknął dłoń do ust, jak gdyby chciał położyć tamę własnym słowom.
– O co chodzi? Choćby rąbek tajemnicy!
– Nie mogę, proszę mi uwierzyć, nie mogę.
– Co miałbym zrobić?
– Najpóźniej dziś wieczorem muszę wiedzieć, jaki był temat pracy dyplomowej, którą na italianistyce obronił Calogero Rizzitano. Jego promotor nazywał się chyba Cotroneo. Obrona była pod koniec czterdziestego drugiego roku. Przedmiot tej pracy jest kluczem do sprawy, możemy zadać śmiertelny cios całej…
Znów zamilkł, wytrzeszczył oczy, powiedział z przestrachem:
– Ja nic nie mówiłem.
Rozgorączkowanie Montalbana udzieliło się De Dominicisowi.
– Ale jak to zrobić? W tym czasie studentów musiały być tysiące! A czy w ogóle jeszcze istnieją jakieś dokumenty?!
– Co też pan mówi? Nie tysiące, ale dziesiątki. W tamtych czasach większość młodych ludzi była na wojnie. To prosta sprawa.
– A więc dlaczego sam pan sobie tego nie załatwi?
– Na pewno straciłbym mnóstwo czasu na te wszystkie formalności, a przed wami każde drzwi stoją otworem.
– Gdzie będę mógł pana znaleźć?
– Pędem wracam do Vigaty, nie mogę tracić z oczu rozwoju wypadków. Kiedy tylko zdobędzie pan jakąś wiadomość, proszę dzwonić. Do domu, proszę. Nie do biura, może być podsłuch.
Aż do wieczora czekał na telefon od De Dominicisa, lecz bezskutecznie. Jednak to go nie martwiło, ponieważ był pewny, że De Dominicis połknął haczyk. Widocznie nawet on napotkał kłopoty.
Rano miał przyjemność zobaczyć Adelinę, gospodynię.
– Dlaczego nie przychodziłaś ostatnio?
– Jak to dlaczego? Przecież pani nie chce, żebym przychodziła, kiedy ona jest tutaj.
– A skąd wiedziałaś, że Livia już wyjechała?
– Od ludzi.
W Vigacie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich.
– Co mi ugotujesz?
– Spaghetti z sardynkami, a na drugie ośmiorniczki.
Wyśmienite, ale zabójcze. Montalbano ją przytulił.
W południe zadzwonił telefon. Odebrała Adelina, która dokładnie sprzątała mieszkanie, z pewnością po to, żeby usunąć ślady obecności Livii.
– Komisarzu, Didumminici do pana!
Montalbano, który siedział na werandzie i po raz piąty czytał Punkt zwrotny Faulknera, rzucił się do telefonu. Zanim złapał do ręki słuchawkę, obmyślił szybko plan działania, żeby uwolnić się od De Dominicisa, kiedy tylko uzyska od niego informację.
– Tak, halo? Kto mówi? – zapytał znudzonym i rozczarowanym głosem.
– Miał pan rację, to było łatwe. Calogero Rizzitano uzyskał dyplom z wyróżnieniem trzynastego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Niech pan weźmie długopis, tytuł jest długi.
– Proszę zaczekać, wezmę coś do pisania. I tak już trochę za późno…
W głosie rozmówcy De Dominicis dosłyszał pretensję.
– Co ci jest?
Czując się wspólnikiem, Dominicis przeszedł z „pan” na ty.
– Jak to co mi jest? Jeszcze mnie pytasz?! Przecież mówiłem ci, że ta wiadomość była mi potrzebna wczoraj wieczorem! Teraz już mnie nie obchodzi! Przez twoją opieszałość wszystko diabli wzięli!
– Wcześniej to nie było możliwe, uwierz.