– Mimi, co cię opętało?
– Jak to co mnie opętało? Przestraszyłem się jak cholera!
– Przestraszyłeś się? A czego?
– Dzwoniło tu co najmniej sześć osób. Każda z nich podawała coraz to inne szczegóły, ale jedno powtarzało się we wszystkich relacjach: że wywiązała się strzelanina, że są zabici i ranni. Ktoś mówił nawet o krwawej jatce. Ciebie nie było w domu, Fazio i reszta wyjechali bez słowa… Pomyślałem, że to wszystko ma ze sobą jakiś związek jak dwa razy dwa cztery. Może się myliłem?
– Nie, nie myliłeś się. Ale powinieneś się złościć nie na mnie, lecz na telefon – to jego wina.
– A co ma do tego telefon?
– Ma, i to dużo! Bo dzisiaj telefon jest nawet w najbardziej zapadłej szopie na wsi. A co robią ludzie, kiedy mają telefon pod ręką? Dzwonią. Opowiadają rzeczy prawdziwe i wymyślone, rzeczy prawdopodobne i niestworzone, rzeczy, które im się przyśniły, jak w tej komedii Eduarda De Filippo… jak się ona nazywa… aha, Wewnętrzne głosy, wyolbrzymiają, minimalizują, nigdy nie podają imienia ani nazwiska. Korzystają z poufnej linii, gdzie każdy może wygadywać największe głupstwa na świecie, nie biorąc za nie odpowiedzialności! A tymczasem specjaliści od mafii ekscytują się: na Sycylii słabnie zmowa milczenia, słabnie wspólnictwo, słabnie strach! A w rzeczywistości mafia ni chuja nie słabnie, za to rosną rachunki telefoniczne.
– Montalbano, nie zmylisz mnie swoim gadaniem! Czy to prawda, że byli zabici i ranni?
– Nieprawda. Obyło się bez walki, strzelaliśmy tylko w powietrze, Galluzzo sam rozkwasił sobie nos, a tamten się poddał.
– Kto tamten?
– Uciekinier.
– Tak, ale kto?
Nadejście zdyszanego Cantarelli wyrwało go z opresji.
– Komisarzu, dzwoni pan kwestor.
– Powiem ci później – rzucił Montalbano i zniknął we wnętrzu biura.
– Drogi przyjacielu, dzwonię, żeby złożyć panu najserdeczniejsze gratulacje!
– Dziękuję.
– Piękna zdobycz!
– Mieliśmy szczęście.
– W dodatku ten delikwent okazał się o wiele ważniejszą personą, niż udawał.
– Gdzie się obecnie znajduje?
– W drodze do Palermo. Zażądała tego komisja do walki z mafią, nie było zmiłuj. Pańscy ludzie nie mogli nawet zatrzymać się w Montelusie, musieli jechać dalej. Ja dałem eskortę – samochód z czterema moimi agentami.
– A więc nie rozmawiał pan z Faziem?
– Nie miałem na to ani czasu, ani sposobności. O całej sprawie nie wiem prawie nic. Dlatego byłbym wdzięczny, gdyby przyjechał pan po południu do mnie do biura i opowiedział mi również szczegóły.
„Oto jest zadanie” – pomyślał Montalbano, trawestując monolog Hamleta. A głośno zapytał:
– O której godzinie?
– Powiedzmy, około piątej. I jeszcze jedno: ci z Palermo zalecają całkowitą dyskrecję, chcą, żebyśmy nie puszczali pary z gęby na temat operacji, przynajmniej na razie.
– Gdyby to tylko ode mnie zależało…
– Nie pana miałem na myśli, znamy się doskonale i mogę zapewnić, że w porównaniu z panem ryby to gaduły. A propos: jeszcze jedno.
Zapadła cisza, kwestor zawiesił głos, a Montalbano nie miał ochoty słyszeć dalszego ciągu, ponieważ na to pochwalne „znamy się doskonale” rozszalał mu się w głowie dokuczliwy dzwonek.
– Niech pan posłucha, Montalbano – zaczął kwestor z wahaniem, a dzwonek zabrzmiał jeszcze donośniej.
– Słucham.
– Myślę, że tym razem nie uda mi się uchronić pana przed awansem na wicekwestora.
– Matko Przenajświętsza! Ale dlaczego?
– Niech pan nie będzie śmieszny, Montalbano.
– Przepraszam, ale dlaczego mam zostać awansowany?
– Co za pytanie?! Za to, co pan zrobił dziś rano.
Montalbanowi zrobiło się równocześnie zimno i gorąco, na czoło wystąpił mu pot i zesztywniały plecy: ta perspektywa go przerażała.
– Panie kwestorze, ja zrobiłem tylko to, co moi koledzy robią każdego dnia.
– Nie wątpię. Ale to wyjątkowe aresztowanie i kiedy zostanie podane do wiadomości, wywoła wiele szumu.
– Nie ma żadnej nadziei?
– Niech pan przestanie, zachowuje się pan jak dziecko.
Komisarz poczuł się jak skazaniec w celi śmierci, zaczęło mu brakować powietrza, to otwierał, to zamykał usta jak ryba, wreszcie spróbował desperackiego wybiegu.
– A nie możemy stwierdzić, że to wina Fazia?
– Jak to wina?
– Proszę wybaczyć, chciałem powiedzieć „zasługa”.
– Do widzenia, Montalbano.
Augello, który czekał za drzwiami, powitał go pytającym wyrazem twarzy.
– Co ci powiedział kwestor?
– Rozmawialiśmy o sytuacji.
– Też coś! Ale masz minę!
– Jaką?
– Skwaszoną.
– Nie strawiłem wczorajszej kolacji.
– A co takiego jadłeś?
– Półtora kilo ciasta z winogronami.
Augello wybałuszył oczy, a Montalbano, który czuł, że zaraz padnie pytanie o nazwisko aresztowanego przestępcy, skorzystał z tej chwili roztargnienia, żeby zmienić temat i naprowadzić rozmówcę na inny trop.
– Znaleźliście już nocnego stróża?
– Tego z supermarketu? Tak, to ja go znalazłem. Złodzieje walnęli go w głowę i zakneblowali, potem związali mu ręce i nogi i wcisnęli do wielkiego zamrażalnika.
– Umarł?
– Nie, ale myślę, że nie czuje się zanadto żywy. Kiedy go wyciągnęliśmy, wyglądał jak gigantyczny dorsz.
– Masz jakieś podejrzenia?
– Chodzi mi coś po głowie, porucznik karabinierów ma inne zdanie, ale jedno jest pewne: żeby zabrać to, co zabrali, musieli posłużyć się dużą ciężarówką. Przy załadunku pracowała co najmniej sześcioosobowa ekipa koordynowana przez jakiegoś zawodowca.
– Słuchaj, Mimi. Pojadę na chwilę do domu, przebiorę się i zaraz wracam.
W pobliżu Marinelli zorientował się, że zaczęła świecić lampka kontrolna paliwa. Zatrzymał się przy stacji, gdzie jakiś czas temu doszło do strzelaniny, po której musiał zabrać do kwestury właściciela i wyciągnąć z niego wszystko, co ten widział. Kiedy tylko ów facet, który nie żywił urazy, zobaczył komisarza, powitał go piskliwym głosem, co przyprawiło Montalbana o niemiły dreszcz. Właściciel stacji nalał do pełna, odliczył należność i spojrzał na klienta.
– Co jest? Dałem ci za mało?
– Nie, wszystko się zgadza. Chciałem tylko coś panu powiedzieć.
– Więc mów – odparł niecierpliwie Montalbano, który czuł, że dłuższy kontakt z tym głosem wyprowadzi go z równowagi.
– Niech pan spojrzy na tę ciężarówkę.
Wskazał palcem duży pojazd z przyczepą, zaparkowany na placu za stacją, z mocno naciągniętą plandeką, która zakrywała towar.
– Dziś rano, wcześnie – ciągnął – kiedy otworzyłem stację, ciężarówka już tu była. Minęły cztery godziny i jeszcze nikt się nie zjawił, żeby ją stąd zabrać.
– Sprawdzałeś, czy ktoś śpi w kabinie?
– Sprawdzałem, nikogo tam nie ma. I jeszcze cos dziwnego – kluczyk jest na swoim miejscu, każdy może go przekręcić i ukraść ciężarówkę.
– Zobaczmy – powiedział Montalbano, który magie zainteresował się opowieścią.
4
Drobny, z hiszpańską bródką pod antypatycznym uśmieszkiem, w okularach w złotej oprawie, w brązowych butach, brązowym garniturze, brązowej koszuli, brązowym krawacie, Carmelo Ingrassia, właściciel supermarketu, wyglądał jak upiór z brązu. Wygładził sobie fałdę na spodniach, założył prawą nogę na lewą i po raz trzeci powtórzył swoją lapidarną syntezę wydarzeń.