– Nie przez telefon, osobiście. To poważna sprawa, o ile tylko dobrze widziałem.
Staruszek uchodził za osobę wiarygodną, która unika przesady, lecz również nie pomija szczegółów.
– Czy to dotyczy kradzieży w supermarkecie?
– Oczywiście.
– Czy już pan z kimś o tym rozmawiał?
– Z nikim.
– Bardzo proszę, buzia w ciup.
– Chce mnie pan obrazić? Potrafię milczeć jak grób. Jutro, wcześnie rano, przyjdę do pańskiego biura.
– Jeszcze jedno: co pan tam robił o tak późnej porze, dlaczego pan jechał sam, w dodatku zdenerwowany? Przecież pan wie, że w pewnym wieku trzeba na siebie uważać.
– Wracałem z Montelusy. Byłem na zebraniu władz okręgowych mojej partii, chciałem wziąć w nim udział, choć nie należę do tego grona. Nikt nie jest w stanie zatrzasnąć drzwi przed nosem Gerlanda Misuraki. Trzeba uchronić naszą partię przed utratą twarzy i honoru. Nie możemy być w koalicji z łajdakami i zgodzić się na to, żeby swoim dekretem wypuścili z więzienia tych wszystkich skurwysynów, którzy rozkradli naszą ojczyznę! Musi pan zrozumieć, komisarzu, że…
– Zebranie trwało do późna?
– Do pierwszej w nocy. Ja chciałem ciągnąć dalej, ale pozostali się sprzeciwili, padali z nóg ze zmęczenia. Faceci bez jaj.
– A jak długo jechał pan do Vigaty?
– Pół godziny. Jeżdżę powoli. A więc, tak jak mówiłem…
– Proszę mi wybaczyć, wzywają mnie do drugiego telefonu. Do jutra – uciął Montalbano.
5
– Potraktowali nas gorzej niż bandytów, niż morderców, te skurwysyny! Za kogo oni się mają? Kutasy!
Nie było sposobu, żeby uspokoić Fazia, który dopiero co wrócił z Palermo. Germana, Gallo i Galluzzo wtórowali mu, oddając dramaturgię wydarzeń gwałtownymi ruchami rąk.
– To jakiś obłęd, czyste szaleństwo!
– Spokój, chłopcy. Wszystko po kolei – nakazał Montalbano, wchodząc w rolę przełożonego. Następnie, widząc, że na mundurze i koszuli Galluzza nie ma śladu krwi, która poleciała mu z rozkwaszonego nosa podczas aresztowania Tana, zapytał: – Byłeś w domu, żeby się przebrać?
To pytanie okazało się fałszywym krokiem, ponieważ Galluzzo spąsowiał, a na opuchniętym od uderzenia nosie pojawiły się sine żyłki.
– W jakim domu?! Przecież Fazio mówił już panu, że wracamy wprost z Palermo. Kiedy dojechaliśmy do siedziby oddziałów antymafijnych i oddaliśmy im Tana, wzięli nas i wsadzili każdego do innego pomieszczenia. Bolał mnie nos, więc chciałem przyłożyć do niego zmoczoną chusteczkę. Przez pół godziny nikt się nie pojawił, więc otworzyłem drzwi. Drogę zastąpił mi jakiś policjant. „Dokąd to?” „Idę po wodę, chcę sobie opatrzyć nos”. „Nie możesz wyjść, wracaj do środka”. Rozumie pan, komisarzu? Siedziałem w areszcie, jak gdybym to ja był „Grekiem”!
– Nie wypowiadaj tego imienia i zniż głos! – upomniał go Montalbano. – Nikt nie może się dowiedzieć, że go aresztowaliśmy! Pierwszego, który sypnie, poślę na kopach na Sardynię.
– Każdego z nas tak zapakowali – potwierdził Fazio z wyrazem wzburzenia na twarzy.
Galluzzo ciągnął swoją opowieść.
– Po godzinie wszedł do pokoju taki jeden, znam go, pański kolega, który niedawno przeszedł do oddziałów antymafijnych, nazywa się chyba Sciacchitano.
„Kawał sukinsyna”- pomyślał natychmiast komisarz, ale nie odezwał się słowem.
– Popatrzył na mnie jak na jakiegoś śmierdzącego żebraka, jak gdybym go prosił o jałmużnę. Patrzył tak przez chwilę, a potem powiedział: „Wiesz, że w takim stanie nie możesz pokazać się prefektowi na oczy?”
Nie mógł ścierpieć, że został tak poniżony, z trudem tłumił gniew.
– A najgorsze, że patrzył wściekłym wzrokiem, jak gdyby to była moja wina! I wyszedł, mamrocząc. Po chwili jakiś policjant przyniósł czystą marynarkę i koszulę.
– Teraz ja coś powiem – wtrącił Fazio, korzystając z prawa pierwszeństwa, jakie dawał mu wyższy stopień służbowy. – Krótko mówiąc, od trzeciej po południu do dwunastej w nocy każdy z nas był przesłuchiwany osiem razy przez osiem różnych osób.
– O co pytali?
– Jak to się odbyło.
– Jeśli o mnie chodzi, byłem przesłuchiwany dziesięć razy – powiedział z nutą dumy Germana. – Widocznie ciekawiej opowiadam, a oni się czuli jak w kinie.
– Około pierwszej w nocy – kontynuował Fazio – posadzili nas razem w wielkim pokoju, takim dużym gabinecie, gdzie były dwie kanapy, osiem krzeseł i cztery stoły. Odłączyli i wynieśli telefony. Potem dali nam jakieś suche kanapki i kilka ciepłych piw, które smakowały jak siki. Porozkładaliśmy się, jak mogliśmy, a o ósmej rano przyszedł taki jeden i powiedział, że możemy wracać do Vigaty, Nawet do psów coś się mówi, kiedy się je przepędza, a do nas ani dzień dobry, ani sio, ani won. Nic.
– Cóż – westchnął Montalbano. – Nic na to nie można poradzić. Idźcie do domu, odpocznijcie i wróćcie tu przed wieczorem. Zapewniam was, że o wszystkim opowiem kwestorowi.
– Halo? Mówi komisarz Montalbano z Vigaty. Chciałbym rozmawiać z komisarzem Arturem Sciacchitano.
– Proszę zaczekać.
Montalbano wziął kartkę i długopis. Bezmyślnie coś nabazgrał i dopiero po chwili się zorientował, że narysował dupę usadowioną na sedesie.
– Przykro mi, komisarzu, właśnie ma zebranie.
– Niech pan mu powie, że ja też mam zebranie, więc jesteśmy kwita. On przerwie swoje na pięć minut, ja zrobię to samo, i obaj będziemy zadowoleni.
I okrasił wypowiedź kilkoma ciepłymi kurwami.
– Montalbano? Co jest? Przepraszam, ale mam niewiele czasu.
– Ja też. Posłuchaj, Sciacchitanow…
– Jaki Sciacchitanow? O co ci chodzi?
– Ach, to nie tak się nazywasz? Nie pracujesz w KGB?
– Nie mam ochoty do żartów.
– A ja nie żartuję. Dzwonię do ciebie z biura kwestora, który jest oburzony na sowieckie metody, jakich dopuściliście się w stosunku do moich ludzi. Obiecał mi, że jeszcze dzisiaj napisze do ministra.
Choć to niemożliwe, jednak się stało: zobaczył, jak na drugim końcu linii Sciacchitano, którego lizusostwo było powszechnie znane, robi się blady jak ściana. Kłamstwo Montalbana zrobiło na nim wrażenie nie mniejsze od uderzenia łomem w głowę.
– Co ty mówisz? Musisz zrozumieć, że ja, jako odpowiedzialny za bezpieczeństwo…
Montalbano przerwał mu.
– Bezpieczeństwo nie wyklucza uprzejmości – rzucił krótko, czując się jak znak drogowy w rodzaju „pierwszeństwo przejazdu nie wyklucza ostrożności”.
– Przecież byłem uprzejmy, i to jak! Kazałem podać im piwo i kanapki!
– Przykro mi, ale muszę cię poinformować, że pomimo piwa i kanapek sprawa znajdzie zakończenie gdzie indziej. Zresztą pociesz się, Sciacchitano, to nie twoja wina. Wyżej nerek nie podskoczysz.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że skoro urodziłeś się głupią pałą, nie możesz umrzeć geniuszem. Żądam listu, zaadresowanego do mnie, w którym jednoznacznie udzielisz moim ludziom pochwały. Najpóźniej jutro. Do widzenia.
– Myślisz, że jeśli napiszę list, to kwestor nie podejmie kroków?
– Powiem uczciwie: nie wiem, czy kwestor podejmie kroki, czy ich nie podejmie. Ale na twoim miejscu bym napisał. Żeby się zabezpieczyć. A w dodatku postawiłbym wczorajszą datę. Jasne?
Wyładował się i od razu zrobiło mu się lżej. Zadzwonił do Catarelli.
– Augello jest w biurze?
– Nie, ale przed chwilą dzwonił. Powiedział, że jest w odległości dziesięciu minut drogi od biura, więc przyjedzie do biura za dziesięć minut.
Montalbano postanowił wykorzystać czas oczekiwania i zasiadł do raportu na pokaz – prawdziwy napisał w nocy we własnym domu. W pewnej chwili rozległo się pukanie i do gabinetu komisarza wszedł Augello.