Выбрать главу

Greg Bear

Pieśń Krwi

INTERFAZA

W każdej godzinie rodzą się i umierają miliardy bilionów maleńkich żywych istot: mikrobów, bakterii, wieśniaków natury. Życie jednej z nich nie ma znaczenia, liczy się tylko ilość — suma bytów. Nie odczuwają i nie cierpią, a śmierć ich stu bilionów nie będzie miała nigdy znaczenia takiego jak śmierć jednej istoty ludzkiej.

Wśród hierarchii stworzeń, od maleńkich mikrobów do wielkich ludzi, istnieje równowaga „woli życia”, tak jak w starym drzewie masa konarów równa się masie korzeni, a masa korzeni i gałęzi łącznie — masie pnia.

Wierzymy w to niewzruszenie, jak królowie Francji wierzyli w monarchię. Które z pokoleń sprzeciwi się tej wierze?

ANAFAZA

Czerwiec — wrzesień

1

La Jolla, Kalifornia

Prostokątny, czarny jak smoła znak stał na niewielkim wzniesieniu porośniętym kępami jasnozielonej ozdobnej trawy, otoczony irysami i ciemnym, ujętym w beton potokiem wypełnionym wodnymi kwiatami. Od strony ulicy wypisano na znaku czerwonymi, eleganckimi literami nazwę GENETRON, a pod nazwą motto: „Gdzie rzeczy małe powodują wielkie zmiany”.

Laboratoria i biura Genetronu mieściły się w piętrowym, bauhausowskim w stylu, betonowym budynku, którego połączone galeryjkami skrzydła otaczały z trzech stron prostokątne podwórko-ogród. Z czwartej, tuż za niedawno usypanym i nie obsadzonym jeszcze roślinami pagórkiem żyznej ziemi wznosił się trzypiętrowy, czarny, błyszczący szkłem gmach otoczony przewodami pod napięciem.

Oto dwie strony Genetronu: z jednej otwarte laboratoria, w których pracowano nad biochipami, z drugiej budynek wojskowy, w którym badano możliwość ich militarnego użycia. Nawet w cywilnych laboratoriach stosowano jednak ścisłe środki ostrożność». Wszyscy pracownicy nosili drukowane laserowo identyfikatory, gości uważnie obserwowano. Zarząd firmy w osobach pięciu absolwentów uniwersytetu w Stanford, którzy założyli Genetron zaledwie trzy lata po ukończeniu studiów, zdawał sobie sprawę z tego, że szpiegostwo przemysłowe może być znacznie groźniejsze niż możliwe przecieki z czarnego gmachu. A jednak całość sprawiała pogodne wrażenie. Zrobiono wszystko, by podjęte środki ostrożności były jak najmniej widoczne i dokuczliwe.

Wysoki, przygarbiony mężczyzna o rozczochranych czarnych włosach wyplątał się z ciasnego wnętrza czerwonego sportowego volvo i nim jeszcze zdążył przejść przez parking dla pracowników, kichnął dwukrotnie. Wczesne lato — trawy były już niemal gotowe, by mu obrzydzić życie. Mężczyzna swobodnie przywitał się z Walterem, chudym lecz muskularnym strażnikiem w średnim wieku, a strażnik równie swobodnie sprawdził ważność jego identyfikatora, przesuwając go przez laserowy czytnik. — Niewiele pan spał tej nocy, co, panie Ulam? — zapytał.

Vergil zacisnął wargi i potrząsnął głową.

— Bawiłem się, Walter — odpowiedział.

Oczy miał zaczerwienione, a nos spuchnięty i podrażniony od bezustannego wycierania chusteczką, która — poważnie nadużyta — spoczywała w kieszeni, zawsze gotowa do akcji.

— Nie wiem, jak ktoś taki jak pan, normalnie pracujący człowiek, może się jeszcze bawić po nocach. W środku tygodnia!

— Panie tego żądają, Walter — rzucił Vergil mijając strażnika.

Walter uśmiechnął się i skinął głową, chociaż miał poważne wątpliwości co do powodzenia Ulama niezależnie od tego, jak dobrze potrafił się on bawić. Jeśli wymagania kobiet nie zmniejszyły się drastycznie od czasów jego młodości, nikt, kto się nie golił przez tydzień, nie mógł mieć wielkiego powodzenia.

Vergil Ulam nie był bez wątpienia najbardziej pociągającym mężczyzną w Genetronie. Miał trzydzieści dwa lata, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i nadciśnienie, a jego cielsko wraz z dziesięcioma kilogramami nadwagi opierało się o ziemie na parze bardzo wielkich i bardzo płaskich stóp. Cierpiał na bóle w krzyżu i nigdy nie mógł się ogolić tak, by na policzkach nie pozostały czarne cienie. Natura nie obdarzyła go głosem, którym zdobywa się przyjaciół, był on twardy, chrapliwy i nieco za głośny. Dwadzieścia spędzonych w Kalifornii lat wygładziło nieco teksański akcent, w chwilach podniecenia lub irytacji przypominał on jednak boleśnie o swym istnieniu.

Jedyną zaletą Vergila były duże i piękne, szmaragdowozielone, pełne wyrazu oczy otoczone wspaniałymi, długimi rzęsami. Mogły jednak pełnić niemal wyłącznie funkcje dekoracyjne. Na co dzień zakrywały je wielkie okulary w ciemnej oprawce. Ulam był krótkowidzem.

Wbiegł po schodach, przeskakując po dwa i trzy stopnie; jego długie mocne nogi dudniły po stopniach z betonu i stali. Na pierwszym piętrze przeszedł galeryjką do głównego laboratorium wydziału biochipów, zwanego po prostu „wspólnym laboratorium”. Jego dzień zaczynał się zazwyczaj od sprawdzenia próbek umieszczonych w jednej z pięciu ultrawirówek. Ostatnia partia od sześćdziesięciu godzin poddana była wirowaniu przy 200 000 G i można ją już było analizować.

Jak na tak wielkiego mężczyznę Vergil miał zdumiewająco wrażliwe i delikatne ręce. Usunął z wirówki kosztowny czarny, tytanowy rotor i zasunął stalową pokrywę komory próżniowej. Przeniósł rotor na warsztat i — wyjmując po kolei pięć niskich probówek, zawieszonych pod jego półokrągłym zamknięciem — przyglądał się im uważnie. W każdej z nich pojawiło się kilkanaście wyraźnie widocznych beżowych warstw.

Gęste czarne brwi Vergila wygięły się i zetknęły pod grubą oprawką okularów. Uśmiechnął się obnażając zęby pokryte brązowymi plamkami od używanej od dzieciństwa, fluoryzowanej wody.

Telefon zadzwonił właśnie wtedy, gdy zamierzał odessać bufor i usunąć niepotrzebne warstwy. Vergil odłożył probówkę na stojak i podniósł słuchawkę.

— Laboratorium. Tu Ulam.

— Vergil, mówi Rita. Widziałam, jak wchodzisz, ale nie było cię w twojej pracowni…

— To mój drugi dom, Rito. A co?

— Prosiłeś… mówiłeś mi… żeby dać ci znać, kiedy przyjedzie pewien dżentelmen. Chyba właśnie się zjawił.

— Michael Bernard? — spytał Ulam podniesionym głosem.

— To chyba on. Ale, Vergil…

— Już schodzę.

— Vergil…

Ulam odłożył słuchawkę, zawahał się chwilę wpatrzony w probówki i w końcu zostawił je tam, gdzie stały.

Gość czekał w sali recepcyjnej Genetronu — okrągłej, wykrojonej z parteru wschodniego skrzydła, zaopatrzonej w wielkie okna i mnóstwo aspidistrów w żółtych ceramicznych doniczkach. Poranne słońce rzucało ukośne, oślepiające promienie na błękitny jak niebo dywan, gdy Vergil wchodził od strony laboratoriów. Na jego widok Rita wstała zza biurka i gdy ją mijał, powiedziała:

— Vergil…

— Dzięki — rzucił Ulam wpatrzony w godnie wyglądającego, siwego dżentelmena stojącego obok jedynej w tym pokoju kanapy. Nie miał wątpliwości: oto Michael Bernard. Pamiętał go ze zdjęć i z okładki Timesa sprzed trzech lat. Wyciągnął dłoń, uśmiechając się niezwykle szeroko.

— Miło mi pana poznać, panie Bernard.

Bernard potrząsnął wyciągniętą ręką, ale wydawał się zmieszany.

Gerald T. Harrison stał w szerokich, podwójnych drzwiach prowadzących do wymyślnego, przeznaczonego na pokaz biura Genetronu, przyciskając słuchawkę telefonu ramieniem do ucha. Bernard spojrzał na niego pytająco.

— Cieszę się, że dostał pan wiadomość ode mnie — mówił dalej Ulam nie dostrzegając Harrisona, który błyskawicznie zakończył rozmowę i rzucił słuchawkę na widełki. — Ranga ma swoje przywileje — powiedział uśmiechając się zbyt szeroko i zajmując miejsce u boku Bernarda, który zapytał: