— Jestem w pełni wykwalifikowany, by wykonywać każdą pracę laboratoryjną, badawczą lub pomocniczą. Codon Research radzi sobie doskonale w farmacji i to mnie interesuje, ale tak naprawdę mógłbym wam pomóc przy każdym waszym programie związanym z biochipami.
Oczy pani dyrektor do spraw personalnych zwęziły się o maleńki Ulamek milimetra. Trafiłem w dziesiątkę, pomyślał Vergil. Codon Research ma zamiar się tym zająć.
— Nie zajmujemy się biochipami, Vergil. Mimo to radziłeś sobie wspaniale w dziedzinach pokrewnych farmacji. Dużo zajmowałeś się kulturami, wygląda na to, że byłbyś potrzebny w browarze co najmniej tak, jak u nas.
Przypomniała mu w rozwodnionej wersji stary dowcip, popularny w środowisku. Vergil uśmiechnął się.
— Jest jednak pewien problem — mówiła dalej. — Oceniano cię bardzo wysoko pod względem bezpieczeństwa. Ale u ostatniego pracodawcy, w Genetronie, sprawa ta wyglądała wręcz beznadziejnie.
— Tłumaczyłem już, że była to prywatna kłótnia. Starcie osobowości.
— Tak. Na ogół nie interesujemy się bliżej tymi sprawami. Nasza firma różni się w końcu od innych i jeśli świadectwa pracy są tak doskonałe, jak wydają się twoje, nie przejmujemy się jakimiś kłótniami. Tylko że ja czasem muszę pracować na nosa, Vergil, i coś mi się tu nie podoba. W Genetronie pracowałeś nad biochipami?
— Zajmowałem się badaniami pomocniczymi.
— Tak. A czy masz zamiar podzielić się z nami nabytymi przy tych pracach doświadczeniami?
Był to kod innego pytania: „Czy masz zamiar wydać nam sekrety poprzedniego pracodawcy?”
— I tak, i nie — odparł. — Po pierwsze, nie siedziałem w środku tego tematu. Nie miałem dostępu do najważniejszych tajemnic. Mogę wam jednak ofiarować wyniki moich własnych prac. A więc, formalnie rzecz biorąc, odpowiedź brzmi: tak. Genetron zawierał umowy z klauzulą o badaniach własnych, więc jeśli mnie zatrudnicie, będę sypał. W tym, co było nieodłączną częścią moich własnych badań.
Miał nadzieję, że prawidłowo dobrał proporcje między prawdą i kłamstwem. Łgał, bowiem wiedział wszystko o biochipach Genotronu, a jednak mówił prawdę, bowiem czuł, że sam pomysł biochipu jest nieudany, poroniony.
— Mhm… — Kobieta raz jeszcze przerzuciła papiery. — Mam zamiar być z tobą szczera, Vergil. Może bardziej niż ty ze mną. Jesteś dla nas trochę tajemniczy, jesteś samotnikiem, ale i tak zatrudnilibyśmy cię z ochotą… gdyby nie jedna rzecz. Jestem przyjaciółką pana Rothwilda z Genetronu. Bardzo dobrą przyjaciółką. Przekazał mi pewne informacje, które w innej sytuacji potraktowałby prawdopodobnie jako poufne. Nie wymieniał nazwisk i pewnie nawet nie pomyślał, że możesz kiedyś przestąpić próg tego pokoju, ale wiem od niego, że ktoś przekroczył zalecenia NIH i bawił się w rekombinację DNA w jądrach komórek ssaków. Mam poważne podejrzenia, że chodziło właśnie o ciebie.
Uśmiechnęła się miło. — Czy tak?
Od roku nie wywalono z Genetronu nikogo. Nikt nawet nie złożył wymówienia. Vergil skinął głową.
— Rothwild był mocno zdenerwowany. Twierdził, że jesteś wspaniałym badaczem… i że sprowadzisz nieszczęście na każdą firmę, która cię zatrudni. Wspomniał, że postraszył cię nawet czarną listą. Oczywiście i on, i ja wiemy, że taka groźba niewiele dziś znaczy, nie przy współczesnym prawie pracy i możliwości oddania sprawy do sądu. Ale tym razem, przez zwykły przypadek, Codon Research wie o tobie więcej, niż powinno. Mówię ci to wszystko otwarcie, bo tu nie powinno być żadnych nieporozumień. Jeśli ktoś mnie przyciśnie, zaprzeczę wszystkiemu. Nie zatrudniamy cię wyłącznie z powodu twojego profilu psychologicznego. Rysujesz przedmioty zbyt od siebie odległe, co oznacza niezdrowe skłonności do samoizolacji.
Wręczyła mu papiery.
— Czy wszystko jasne?
Vergil skinął głową. Wziął dokumenty i wstał.
— Nawet nie znasz Rothwilda — powiedział. — To mi się zdarza po raz siódmy.
— Tak? Cóż, panie Ulam, nasz przemysł jest jeszcze w powijakach, ma zaledwie piętnaście lat. W niektórych sprawach firmy ciągle jeszcze współpracują ze sobą. Podrzynanie gardeł od frontu, pomocna dłoń za plecami. Miło mi się z panem rozmawiało, panie Ulam. Życzę przyjemnego dnia.
Vergil opuścił białe, betonowe mury Codon Research i stanął oślepiony słońcem. To byłoby na tyle — pomyślał. Cały jego eksperyment rozpłynie się wkrótce w nicości. Może to nawet i lepiej?
7
Jechał na północ, pomiędzy biało-złotymi wzgórzami upstrzonymi powykręcanymi dębami, mijając ciemnoniebieskie jeziora o wodzie czystej i głębokiej po zimowych deszczach. Lato było na razie łagodne i nawet tu, z dala od oceanu, temperatura nie przekraczała jeszcze trzydziestu stopni Celsjusza.
Czerwone volvo z szumem silnika mknęło nie kończącą się, prostą nitką autostrady numer 5, mijając pola bawełny i orzechowe lasy. Przeciął drogę 580 i objechał przedmieścia Trący, nie myśląc niemal o niczym. Prowadził, jakby było to lekarstwo na lęk. Po obu stronach autostrady wiatraki, umieszczone na wysokich wieżach, obracały się w równym rytmie. Każde z potężnych, kręcących się skrzydeł było szerokie jak dwie trzecie futbolowego boiska.
Vergil nigdy jeszcze nie czuł się tak dobrze i to go niepokoiło. Od dwóch tygodni nie kichnął ani razu, i to w środku najbardziej nie sprzyjającego alergikom sezonu! Gdy spotkał się z Candice i powiedział jej, że wyjeżdża do Livermore zobaczyć się z matką, dziewczyna zwróciła uwagę na jego cerę — bladość ustąpiła miejsca zdrowej barwie brzoskwini — i na to, że przestał pociągać nosem.
— Za każdym razem gdy się widzimy, przystojniejesz — uśmiechnęła się i pocałowała go. — Wracaj jak najszybciej. Będę za tobą tęskniła. I może odkryjemy wspólnie, że zostało nam jeszcze trochę luzu.
Czuć się lepiej, wyglądać lepiej, i nie wiedzieć czemu! Nie był aż tak sentymentalny by wierzyć, że miłość jest lekarstwem na wszystko, nawet jeśli to, co go łączyło z Candice, można nazwać miłością. A można?
Czy też jest to coś innego.
Nie chciał o tym myśleć, wiec jechał dalej. Po dziesięciu godzinach w drodze, z lekka rozczarowany, zjechał na South Vasco Road i pojechał na południe. Skręcił w prawo, w East Avenue i dojechał nią do centrum Livermore, małego kalifornijskiego miasteczka pełnego starych, ceglanych i kamiennych domów, drewnianych budynków, które stały niegdyś na farmach, a teraz obrosły przedmieściami, i centrów handlowych prawie identycznych z tymi, jakie budowano w każdym innym kalifornijskim mieście. Tuż za tym miasteczkiem stało Lawrence Livermore National Laboratory, w którym, miedzy innymi, projektowano także broń jądrową.
Stanął przed pizzeria „Guinevere’s” i zmusił się do zamówienia średniej śmieciarskiej pizzy z sałatą i coca-coli. Siedząc i czekając w pseudośredniowiecznej sali zastanawiał się leniwie, czy laboratoria w Livermore mają coś z tego, czego potrzebuje. Kto tu był doktorem Strangelove, ludzie od broni jądrowej czy dobry, stary Vergil I. Ulam?
Podano mu pizzę. Przyjrzał się serowi, przyprawom i tłustym parówkom. „Kiedyś to lubiłem”, mruknął, skubnął pizzę i zjadł sałatę. To mu wystarczyło. Zostawił większość posiłku na stole, wytarł usta, uśmiechnął się do siedzącej za kasą dziewczyny i wrócił do samochodu.
Nie cieszył się perspektywą odwiedzin u matki. W jakiś dziwny, irytujący sposób potrzebował ich wprawdzie, ale nigdy nie sprawiały mu przyjemności.
April Ulam mieszkała w dobrze utrzymanym stuletnim, piętrowym domu stojącym tuż przy First Street. Dom pomalowany był na kolor leśnej zieleni i miał mansardowy dach. Żelazne łańcuchy odgradzały od stromych schodów dwa małe ogródki; w jednym rosły kwiaty i zioła, w drugim warzywa. Ganek był osłonięty i miał siatkowe drzwi, umocowane na skrzypiących zawiasach i przytrzymywane jęczącą stalową sprężyną. Do samego domu wchodziło się przez ciężkie, poczerniałe, dębowe drzwi z wprawionymi w nie trójkątnymi szybkami. Kołatka miała kształt lwiej głowy.