Co było akurat bezczelnym łgarstwem.
— Łżesz — powiedziała April. — Nigdy w życiu nie byłeś w depresji. Nawet nie wiesz, co to znaczy. Powinieneś na kilka lat zmienić się w kobietę, to byś się dowiedział. Promienie porannego słońca przebiły przezroczystą firankę, wypełniając kuchnię stłumionym, pogodnym blaskiem.
— Czasami zachowujesz się tak, jakbyś odbijała ode mnie piłki. Jak od ściany.
— Bo na ogół jesteś mniej więcej tak wrażliwy jak ściana. Vergil, do diabła, przecież jesteś moim synem! Dałam ci życie, myślę, że pomoc Franka możemy spokojnie wykreślić, i przez pełne dwadzieścia dwa lata patrzyłam, jak doroślejesz. Nie dorosłeś nigdy i nie wyrobiłeś sobie pełnej wrażliwości. Jesteś chłopcem bystrym, ale jakby niekompletnym.
— A ty — stwierdził krzywiąc się — ofiarujesz mi pełnię pomocy i zrozumienia. — Nie drażnij starej kobiety, Verge. Daję ci tyle, na ile zasługujesz. Jesteś w prawdziwych kłopotach, prawda? Przez ten eksperyment?
— Wolałbym, żebyś wiecznie do niego nie wracała. Jestem naukowcem, cała ta sprawa dotyczy wyłącznie mnie i na razie…
Zamknął usta z wyraźnie słyszalnym trzaskiem i skrzyżował dłonie na piersiach. Kompletne wariactwo! Limfocyty, które sobie wszczepił, ponad wszelką wątpliwość zginęły albo właśnie umierały. Zmienił je w warunkach laboratoryjnych, najprawdopodobniej otrzymały cały zestaw histokompatybilnych antygenów i już przed kilkoma tygodniami zostały zaatakowane i zniszczone przez swych niezmienionych kuzynów. Każde inne przypuszczenie było po prostu nierozsądne. A w nocy… cóż, miał po prostu skomplikowaną reakcję alergiczną. Dlaczego, spośród wszystkich ludzi, właśnie z matką mówił o możliwości…
— Verge…
— Było mi bardzo miło, April, ale chyba muszę już wracać.
— Ile czasu ci jeszcze zostało? Stał i patrzył na nią wstrząśnięty.
— Ja nie umieram, mamo.
— Przez całe swe życie mój syn pracował dla jednej, wielkiej chwili. Wygląda na to, że właśnie nadeszła.
— To cholerne szaleństwo!
— Odpowiem ci tym, co sam mi powiedziałeś. Nie jestem geniuszem, synku, ale i nie jestem durna jak ściana. Powiedziałeś, że stworzyłeś inteligentne zarazki i zaraz ci coś wyjaśnię… Każdy, kto kiedyś odkażał toaletę albo czyścił kubełek, do którego wyrzuca się zużyte pieluchy, umrze z przerażenia na myśl o inteligentnych zarazkach. Co będzie, kiedy zaczną się bronić? No, wytłumacz to swojej starej matce!
Na to nie miał już odpowiedzi. Nie był nawet pewien, o czym właściwie rozmawiają, nic tu nie miało sensu. Ale czuł, jak coś ściska mu żołądek.
Odprawiał już wcześniej podobny rytuał. Wpadał w kłopoty i niepewny, przerażony przyjeżdżał do matki nie bardzo nawet wiedząc, na czym polegają jego problemy. A April, z niesamowitą wręcz skutecznością, przechodziła jakby na wyższy poziom rozumowania, nazywała po imieniu to, co go gnębiło i rozkładała przed nim tak, że nie sposób było nic ominąć. Nie mógł jej za to pokochać, ale była mu niezbędna.
Wstał i sięgnął, by pogłaskać jej dłoń. Odwróciła się i mocno chwyciła go za rękę.
— Jedziesz już? — Tak.
— Ile czasu nam zostało, Vergil?
— Co?
Nic nie rozumiał, ale oczy wypełniły mu się nagle łzami. Drżał.
— Wróć do mnie, jeśli tylko będziesz mógł.
Złapał walizkę, którą spakował w nocy i przerażony pobiegł po schodach do samochodu. Wrzucił ją do bagażnika, okrążył volvo, uderzył kolanem w tylny zderzak, poczuł ból, który zaraz znikł. Usiadł na wysokim, rajdowym siedzeniu, włączył silnik.
Matka stała na progu, jedwabie powiewały w słabym, porannym wietrze. Odjeżdżając, Vergil pomachał jej przez okno. Normalka. Każdy macha matce na pożegnanie. Jedź już!
Jedź wiedząc, że twój ojciec nigdy nie istniał, a matka jest czarownicą. Więc kim ty jesteś?
Potrząsał głową, aż zaczęło mu szumieć w uszach. Jakimś cudem prowadził prosto. Na grzbiecie lewej dłoni widział białą linię jak cienka nitka przylepiona mocnym klejem.
8
Nietypowa dla kalifornijskiego lata burza właśnie się kończyła. Na niebie wisiały chmury, ochłodziło się, okna sypialni plamiły krople deszczu. Nawet morze, choć oddalone o cztery przecznice, dawało o sobie znać; w mieszkaniu słychać było głuchy huk i szum przewalających się fal.
Vergil siedział przy komputerze z dłonią opartą o klawiaturę i wiszącym nad klawiszem palcem. Na monitorze obracała się skręcona molekuła DNA otoczona mgłą białek. Powstające na krótko przerwy w fosforanowo-cukrowym kręgosłupie jej podwójnej spirali oznaczały błyskawiczne penetracje enzymów, rozkładających molekułę do transkrypcji. U dołu ekranu przesuwały się oznaczone kodem kolumny liczb. Vergil patrzył na nie dość nieuważnie.
Będzie musiał wkrótce z kimś pogadać, z kimś oprócz matki i, oczywiście, oprócz Candice, która wprowadziła się do niego tydzień po powrocie z Livermore. Wyraźnie zamierzała zostać na dłużej, gotowała i sprzątała mu mieszkanie.
Czasami chodzili razem na zakupy i sprawiało im to przyjemność. Bardzo lubiła kupować mu lepsze ubrania, a on godził się, choć uszczuplało to jego i tak już niewielkie oszczędności.
Kiedy pytała go o coś, co się jej nie podobało, coraz częściej i coraz dłużej zwlekał z odpowiedzią. Zastanawiała się, dlaczego nalega, by kochali się po ciemku.
Chciała chodzić na plażę, ale Vergil był temu przeciwny.
Martwiła się, że Vergil za dużo czasu spędza pod nowymi lampami kwarcowymi.
— Verge? — Candice stanęła w drzwiach sypialni, ubrana w szlafrok frotte ozdobiony wzorem z róż.
— Nie nazywaj mnie tak. Tak mnie nazywa matka.
— Przepraszam. Mieliśmy pojechać do zoo, pamiętasz? Vergil podniósł palec do ust i zaczął obgryzać paznokieć. Chyba jej nawet nie słyszał.
— Vergil?
— Nie najlepiej się czuję.
— Nie wychodzisz z domu. To dlatego.
— Przecież czuję się zupełnie dobrze — powiedział obracając krzesło. Patrzył na nią niczego nie tłumacząc.
— Nie rozumiem. Wskazał na ekran.
— Nie pozwalałaś mi nigdy wyjaśnić…
— Zachowujesz się jak wariat i tego właśnie nie rozumiem. — Usta Candice drżały.
— To więcej, niż mogłem przypuszczać.
— O co ci chodzi, Vergil?
— O powiązania. O kombinacje. O moc.
— Proszę cię, mów z sensem!
— Jestem w pułapce. Zwabiony, lecz nie porzucony.
— Ja cię przecież nie wabiłam…
— Nie ty, słoneczko — odparł myśląc o czymś innym. — Nie ty. Candice podeszła do biurka z wahaniem, jakby komputer mógł ją ugryźć. Oczy miała wilgotne, ssała dolną wargę.
— Kochanie?
Vergil spisał szybko kilka pulsujących na ekranie liczb.
— Hm?
— Czy ty zrobiłeś coś w pracy? Nim odszedłeś? Nim się spotkaliśmy?
Obrócił głowę i spojrzał na nią tępo.
— Jak z komputerami? Wściekłeś się i spieprzyłeś im komputery? — Nie — zaprzeczył z uśmiechem. — Nie spieprzyłem im komputerów. Może je trochę popieprzyłem, ale tego nikt nigdy nie zauważy.
— Bo… znałam kiedyś takiego faceta… najpierw naruszył prawo, a później zaczął się śmiesznie zachowywać. Nie chciał wychodzić z domu, prawie się nie odzywał, zupełnie jak ty.
— A co zrobił? — zapytał Vergil, ciągle spisując dane.
— Obrabował bank.
Ołówek zatrzymał się w pół ruchu. Vergil spojrzał na Candice. Płakała. — Kochałam go i musiałam rzucić, kiedy się o tym dowiedziałam. Nie mogłam żyć z taką świnią!