— Nie bój się.
— Parę tygodni temu byłam już gotowa rzucić ciebie. Myślałam, że może między nami zdarzyło się wszystko, co się mogło zdarzyć. Ale… to głupota… nigdy jeszcze nie spotkałam kogoś takiego jak ty. Jesteś szalony, ale mądry, a nie szalony dureń jak inni faceci. Myślałam, że moglibyśmy się związać, tak luźno, że to by było strasznie fajne. Słuchałabym, kiedy byś mi tłumaczył te różne rzeczy, może nauczyłbyś mnie czegoś o biologii i elektronice.
Wskazała palcem na monitor.
— Spróbuję zrozumieć. Naprawdę!
Vergil słuchał z otwartymi ustami. Zamknął je i spojrzał w monitor, mrugając szybko.
— Zakochałam się w tobie. Kiedy pojechałeś odwiedzić matkę. Czy to nie dziwne?
— Candice…
— I jeśli zrobiłeś coś wstrętnego, to zraniłeś także mnie, a nie tylko siebie…
Odsunęła się, przyciskając pięść do podbródka, jakby chciała się sama uderzyć.
— Nie chcę nikogo zranić.
— Wiem. Nie jesteś zły.
— Wyjaśniłbym ci wszystko, gdybym sam wiedział, o co chodzi. Ale nie wiem. W każdym razie nie zrobiłem nic, za co mogliby mnie posłać do więzienia. Nic nielegalnego.
Oprócz sfałszowania danych medycznych.
— Nie będziesz mi tłumaczył, że się niczym nie przejmujesz! Dlaczego nie możemy o tym po prostu porozmawiać?
Wyciągnęła z szafy składane krzesło, rozłożyła je kilka metrów od biurka i usiadła. Kolana trzymała razem, stopy rozstawiła szeroko.
— Powiedziałem już, że sam nie wiem, o co chodzi.
— Czy zrobiłeś coś… sobie? To znaczy, może zaraziłeś się w laboratorium albo… Czytałam, że to możliwe, lekarze i naukowcy zarażają się chorobami, nad którymi pracują.
— I ty, i matka… — Vergil potrząsnął głową.
— Obydwie się boimy. Czy spotkam kiedyś twoją matkę?
— W każdym razie nieprędko.
— Przepraszam, ja… — Candice żywo potrząsnęła głową — po prostu chciałam się przed tobą wygadać.
— W porządku.
— Vergil? — Tak.
— Kochasz mnie?
— Tak — powiedział i zdumiał się, bo była to prawda. Ale nie odwrócił głowy od monitora.
— Dlaczego?
— Jesteśmy podobni — odparł, choć sam nie wiedział, jak to właściwie rozumieć. Może chodziło mu o to, że obydwojgu nic się nie miało udać, że nigdy nie mieli wiele znaczyć. A to dla niego oznaczało klęskę.
— Oj, Vergil!
— Naprawdę. Może po prostu nie zdajesz sobie» z tego sprawy?
— Z pewnością nie jestem taka mądra jak ty.
— Czasami ciężko być mądrym.
Czy to właśnie odkrywają teraz one, moje małe limfocyty? Jak ciężko być mądrym, jak ciężko przetrwać?
— Czy możemy gdzieś dzisiaj pojechać, zrobić sobie piknik? Zostało nam z wczoraj trochę zimnego kurczaka.
Spisał ostatnią kolumnę liczb i zrozumiał, że wie już to, co chciał wiedzieć. Limfocyty rzeczywiście mogły przekazywać swą biologikę innym typom komórek.
Łatwo mogły zrobić to, co mu najwyraźniej robiły.
— Tak — powiedział. — Piknik to wspaniały pomysł.
— A później, kiedy wrócimy… zapalimy światło? Czemu nie? Candice i tak musi się dowiedzieć, wcześniej czy później… Znajdzie się jakiś sposób, żeby wyjaśnić, skąd wzięły się te linie. Dzięki Bogu zbladły trochę pod wpływem kwarcówek.
— Kocham cię — powiedziała Candice, nie spuszczając z niego wzroku i nie podnosząc się z krzesła.
Przesłał dane liczbowe i graficzne do pamięci i wyłączył komputer.
— Dziękuję — powiedział miękko.
PROFAZA
Październik — grudzień
9
Edward Milligan nie widział się z Vergilem przez dwa lata, jego portret, który przechował w pamięci, zupełnie nie przypominał stojącego teraz przed nim opalonego, doskonale ubranego dżentelmena. Poprzedniego dnia umówili się przez telefon na lunch, a teraz stanęli wreszcie twarzą w twarz w dużych, podwójnych drzwiach prowadzących do kawiarni dla pracowników nowego Centrum Medycznego Mount Freedom w Irvine.
— Vergil? — Edward potrząsnął głową i obszedł przyjaciela dookoła, przyglądając mu się z wyrazem przesadnego zdumienia na twarzy. — To naprawdę ty?
— Miło cię znów zobaczyć, Edwardzie — odparł Ulam, ściskając mocno wyciągniętą ku niemu dłoń. Stracił z dziesięć, dwanaście kilo, a to, co zostało, wydawało się jakby zgrabniejsze. W szkole medycznej był przysadzistym, grubawym chłopakiem o rozczochranych włosach i wystających zębach. Przepuszczał prąd przez klamki drzwi w sypialni, szturchał swych kolegów tak, jakby chciał im połamać żebra i nigdy nie umawiał się z dziewczynami, jeśli oczywiście nie liczyć Eileen Termagant, która z wyglądu była do niego całkiem podobna.
— Wspaniale wyglądasz. Gdzieś ty spędzał wakacje? W Cobo San Lucas?
Stanęli w kolejce do baru, wybierali dania.
— Opalałem się — odpowiedział Vergil, stawiając na tacy karton mleka czekoladowego — pod lampami kwarcowymi. Przez trzy miesiące. Dałem sobie wyprostować zęby zaraz po tym, jak widzieliśmy się po raz ostatni.
Edward obejrzał je, podnosząc palcem górną wargę Vergila.
— Aha. Ale są ciągle odbarwione.
— Są. Vergil potarł wargę i odetchnął głęboko. — Słuchaj, zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko znajdźmy miejsce, gdzie będziemy mogli pogadać w cztery oczy. A przynajmniej tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał.
Edward odprowadził go do kącika dla palących, w którym trzech twardych nałogowców siedziało wśród sześciu stolików.
— Słuchaj, mówiłem prawdę — stwierdził, gdy rozładowywali tace. — Ty się naprawdę zmieniłeś. Wyglądasz świetnie.
— Zmieniłem się bardziej, niż przypuszczasz — przytaknął Vergil parodiując dialog z filmowego horroru i teatralnie podnosząc brwi. — Jak tam Gail?
— Bardzo dobrze. Od roku jesteśmy małżeństwem.
— Hej, gratulacje! — Vergil zerknął na swój lunch: plasterek ananasa, biały ser, kawałek bananowego ciasta z kremem. — Zauważyłeś coś jeszcze? — zapytał drżącym lekko głosem.
Edward przyjrzał mu się uważnie.
— No…
— Przyjrzyj się.
— Nie jestem pewien… ależ tak! Nie nosisz okularów. Szkła kontaktowe?
— Nie. Po prostu już ich nie potrzebuję.
— I jesteś taki elegancki. Kto cię teraz ubiera? Mam nadzieję, że ma tyle seksu, co gustu.
— Candice. — Na ustach Vergila pojawił się charakterystyczny skromny i niepewny uśmiech, któremu towarzyszył mniej charakterystyczny błysk oka. — Wyrzucili mnie z pracy trzy miesiące temu. Żyję z oszczędności.
— Zaczekaj. Zróbmy w tym jakiś porządek. A może byś tak zaczął od początku? Pracowałeś? Gdzie?
— Wylądowałem w końcu w Genetronie. Dolina Enzymów.
— North Torrey Pines Road?
— Właśnie. Obrzydliwe miejsce. Niedługo usłyszysz o nich więcej. Wypuszczą akcje, które pójdą w górę jak rakieta. Przełom w BM-ach.
— Biochipy? Vergil skinął głową.
— Są już i takie, które działają.
— Co!? — Brwi Edwarda uniosły się wysoko.
— Mikroskopijne obwody logiczne. Wstrzykujesz je w ludzkie ciało, kierują się tam, gdzie chcesz je mieć i robią swoje. Z aprobatą pana doktora Michaela Bernarda.