— Ja naprawdę niczego nie używam — powiedział Vergil. — Może nie mam racji, ale myślę, że dzieje się coś wielkiego. Że odkrywają, kim jestem.
Edward usiadł naprzeciw przyjaciela, wpatrując się w niego uważnie. Vergil najwyraźniej tego nie dostrzegł. Zajmowało go coś innego, coś, co działo się głęboko w jego wnętrzu.
— Masz kawę?
Vergil wskazał gestem na kuchnię. Edward nastawił wodę i w czwartej kolejnej szafce znalazł słoiczek neski. Z filiżanką w ręku wrócił do pokoju. Gospodarz siedział nieruchomo z szeroko otwartymi oczami, kręcąc powoli głową.
— Zawsze wiedziałeś, kim chcesz być? — zapytał.
— Mniej więcej.
— Mądre posunięcia. Ginekolog. Żadnych fałszywych kroków. Ja byłem inny. Wiedziałem, czego chcę. Nie wiedziałem, jak to osiągnąć. Atlas drogowy bez dróg. Same miejsca. Nikt i nic nigdy mnie nie obchodziło. Liczyłem się tylko ja. Nawet nie nauka. Wyłącznie środek. Chwycił poręcze fotela.
— A matka…
Widać było, jak zaciska ręce.
— …czarownica. Dziecko upiora i czarownicy. Odmieniec. Gdzie rzeczy małe powodują wielkie zmiany.
— Co się stało?
— Przemówiły do mnie, Edwardzie. — I Vergil zamknął oczy.
— Jezu!
Edward nie potrafił wymyślić i powiedzieć nic innego. W głowie roiło mu się od pomysłów: oszustwo, Vergil robi z niego balona, nigdy nie można było na nim polegać. Ale przed faktami, które ujawnił diagnostat, nie było ucieczki.
Wydawało się, że Vergil na piętnaście minut zasnął. Edward sprawdził mu puls, bijący równo i mocno, dotknął (chłodnego) czoła i zrobił sobie więcej kawy. Miał właśnie zamiar podnieść słuchawkę, niepewny, czy dzwonić do Gail, czy do szpitala, kiedy powieki Vergila rozchyliły się powoli. Patrzył wprost na gościa.
— Trudno zrozumieć, czym właściwie jest dla nich czas. — powiedział. — Trzy, może cztery dni zabrało im zrozumienie naszego języka, odtworzenie podstawowych, ludzkich pojęć. Potrafisz to sobie wyobrazić? One nic nie wiedziały! Myślały, że jestem Wszechświatem. Ale teraz odkrywają prawdę. Odkrywają mnie. Właśnie teraz. Wstał i przeszedł po beżowym dywanie do zasłoniętego okna z taflowego szkła. Stanął i pomacał niezgrabnie w poszukiwaniu linki. Pociągnął za nią i światło, bijąc z kilku już tylko okien, przecięło czarną otchłań oceanu nocy. — Muszą mieć tysiące badaczy uczepionych moich neuronów. Są cholernie skuteczne, wiesz? Że też jeszcze mnie nie załatwiły. Takie delikatne. Zmieniają. — Szpital — wychrypiał Edward i odchrząknął. — Proszę cię, Vergil. Teraz.
— A w czym do diabła może mi pomóc szpital? Macie jakieś sposoby na kontrolowanie komórek? Przecież są moje! Walcząc z nimi walczycie ze mną.
— Właśnie myślałem, że… — w rzeczywistości ten pomysł dopiero wpadł mu do głowy, oczywisty znak, że zaczyna wierzyć Vergilowi… — aktynomycyna może się związać z DNA i powstrzymać transkrypcje. W ten sposób z pewnością zwolnimy je… i rozpieprzymy tę biologikę, którą opisałeś.
— Jestem uczulony. Aktynomycyna mnie zabije. Edward spojrzał na swe dłonie. Użył już najmocniejszego atutu, był tego pewien.
— Możemy zrobić parę eksperymentów, zbadać ich metabolizm, sprawdzić, czy różnią się od innych komórek. Jeśli wydzielimy ich podstawowe pożywienie, możemy spróbować je zagłodzić. I radioterapia…
— Walcząc z nimi — Vergil odwrócił się powoli w stronę Edwarda — walczycie ze mną.
Stanął pośrodku pokoju wyciągając ręce. Płaszcz rozchylił się, obnażając jego nogi i tułów, szczegóły jednak ukryte były w cieniu.
— Nie jestem pewien, czy chciałbym się ich pozbyć. Nie robią nic złego. Edward z wysiłkiem pokonał uczucie bezradności i spróbował opanować gniew, lecz tylko go podsycił.
— A skąd to możesz wiedzieć?
Vergil potrząsnął głową i podniósł palec.
— Próbują zrozumieć, czym jest przestrzeń. To dla nich trudne. Mierzą odległości stopniem koncentracji związków chemicznych. Mierzą przestrzeń intensywnością smaku.
— Vergil…
— Słuchaj. I myśl. — Vergil powiedział to głosem podnieconym, lecz równym. — Wewnątrz mnie coś się dzieje. Rozmawiają ze sobą za pomocą białek i kwasów nukleinowych, przez płyny, przez membrany. Przystosowują coś, być może wirusy, do przekazywania dłuższych informacji, rysów osobowości, biologiki. Struktury plazmoidalne. To ma sens. Sam je podobnie programowałem. Może właśnie to ten twój komputer uznał za infekcję, wszystkie te nowe informacje, zawarte w mojej krwi. Trajkotanie. Smak innych jednostek. Równi. Nadrzędni. Podwładni.
— Vergil, jeszcze słucham, ale…
— Kolej na mnie, Edwardzie. Jestem ich Wszechświatem. Zdumiała je ta skala. Usiadł i przez dłuższą chwilę siedział spokojnie. Edward kucnął obok fotela i podwinął mu rękaw. Na ramieniu Vergila krzyżowały się gęsto białe linie. — Wzywam karetkę — powiedział sięgając po telefon.
— Nie! — wrzasnął Vergil, prostując się nagle. — Mówię ci, nie jestem chory. Kolej na mnie! W czym mogą mi pomóc? To byłaby farsa!
— Więc co ja tu do diabła robię! — Edward rozzłościł się wreszcie. — Jestem bezradny. Jestem jaskiniowcem, a ty mi przyniosłeś…
— Jesteś przyjacielem — odpowiedział Vergil, wpatrując się w niego nieruchomym wzrokiem. Edward miał nieprzyjemne wrażenie, że obserwuje go więcej niż jedna istota. — Chciałem, żebyś mi dotrzymał towarzystwa. Roześmiał się. — Ale tak naprawdę to chyba wcale nie jestem samotny.
— Muszę zawiadomić Gail — powiedział Edward, podnosząc słuchawkę i wykręcając numer.
— W porządku. Gail. Ale nic jej nie mów.
— Ależ nie. Oczywiście.
11
Świtało. Vergil chodził po mieszkaniu, bawił się drobiazgami, wyglądał przez okna, powoli i metodycznie przygotowywał sobie jedzenie.
— Wiesz — powiedział. — Mogę już czuć ich myśli.
Siedzący w fotelu w dużym pokoju, wyczerpany i chory z napięcia Edward przyglądał mu się bez przerwy.
— To znaczy, ich cytoplazma ma coś w rodzaju swej własnej woli. Coś w rodzaju podświadomego życia, w przeciwieństwie do rzeczywistości, która otworzyła się przed nimi tak niedawno. Słyszę chemiczny szum nieustannie przyjmowanych i odrzucanych molekuł.
Vergil stanął pośrodku pokoju. Płaszcz miał rozchylony, oczy zamknięte. Wydawało się, że od czasu do czasu zapada w krótkie drzemki. To całkiem możliwe, pomyślał Edward. Cierpi na ataki petit mai Któż może przewidzieć, jakie spustoszenia sieją w jego mózgu limfocyty.
Z kuchennego telefonu Edward jeszcze raz zadzwonił do Gail. Właśnie wychodziła do pracy. Poprosił, by zawiadomiła szpital, powiedziała, że nie może przyjść do pracy, bo zachorował.
— Aha. Mam cię kryć, co? Coś poważnego? Co się dzieje z Vergilem? Nie potrafi już zmienić sam sobie pieluchy?
Edward nie odpowiedział.
— Wszystko w porządku? — zapytała Gail po dłuższej chwili.
W porządku? Z pewnością nie.
— W porządku — odpowiedział.
— Kultura! — krzyknął Vergil, wyglądając zza przepierzenia oddzielającego kuchnie od pokoju. Edward pożegnał się szybko i odwiesił słuchawkę. — Bezustannie kąpią się w morzu informacji. Mnożą informacje. To przecież rodzaj gestaltu. Ich hierarchia jest absolutna. Za komórkami, które nie chcą właściwie współreagować, wysyłają przykrojone do tego celu fagocyty. Wirusy nastawione na indywidualności lub grupy. Nie ma ucieczki. Przebita przez wirusa komórka rozrasta się, eksploduje i rozpływa. Ale to nie prosta dyktatura. Myślę, że w ostatecznym rozrachunku mają więcej wolności niż my. Są tak różne… to znaczy, różnią się miedzy sobą, jeśli są tam w ogóle jakieś indywidualności. Różnią się inaczej, niż my się różnimy. Czy to ma sens?