Выбрать главу

— Przepraszam, jaką wiadomość?

— To Vergil Ulam, jeden z naszych najzdolniejszych pracowników podpowiedział służalczo Harrison. Wszyscy cieszymy się z pana odwiedzin, panie Bernard. Vergil, w tej sprawie o której mi mówiłeś, skontaktuję się z tobą później.

Vergil nie miał do Harrisona żadnej sprawy.

— Oczywiście — powiedział. Harrison na nowo rozdrapał starą ranę: znów zepchnięto go na drugi plan.

Bernard nie miał pojęcia o jego istnieniu!

— Później, Vergil — powtórzył znacząco Harrison. — Tak, oczywiście. — Ulam cofnął się, spojrzał błagalnie na Bernarda i w końcu chwiejnym krokiem wyszedł przez boczne drzwi.

— Kto to był? — zainteresował się Bernard.

— Bardzo ambitny gość — odpowiedział ponuro Harrison. — Ale my już mu założymy kaganiec.

Gerald T. Harrison miał swe prawdziwe biuro na parterze zachodniego skrzydła. Wzdłuż ścian biegły półki wypełnione porządnie poukładanymi książkami. Za biurkiem, na poziomie oczu stały znane, czarne książki wydawnictwa Cold Spring Harbor z plastikowym paskiem na obwolucie. Pod spodem Harrison ustawił rzędem stare książki telefoniczne, które kolekcjonował. Kilka półek wypełniały podręczniki informatyki. Na pokratkowanym czarnym blacie biurka spoczywała skórzana suszka i monitor komputera.

Spośród twórców Genetronu tylko dwóch, Harrison i William Yng, doczekało otwarcia laboratoriów. Obaj zorientowani byli na interesy raczej niż na badania, choć ich doktorskie dyplomy wisiały na pokrytej boazerią ścianie. Harrison odchylił się w krześle i założył ręce za głowę. Ulam zauważył na jego koszuli pod pachami małe, prawie niewidoczne plamy potu.

— Vergil, to było żałosne — powiedział. Bardzo jasne włosy zaczesane miał umiejętnie tak, by zakryć przedwczesną łysinę.

— Przykro mi.

— Nie bardziej niż mnie. A więc napisałeś do Bernarda, by odwiedził laboratoria Genetronu?

— Tak.

— Dlaczego?

— Myślałem, że nasza praca może go zainteresować. — Też tak myśleliśmy. I dlatego my go zaprosiliśmy. Nie sądzę, by wiedział o twoim zaproszeniu, Vergil.

— Najwyraźniej nie.

— Próbowałeś nas obejść?

Vergil stał przed biurkiem, wpatrzony ponuro w tył monitora. — Robisz dla nas mnóstwo użytecznej roboty. Rothwild mówi, że jesteś znakomity, może nawet niezastąpiony.

Rothwild był szefem programu biochipów.

— Ale inni twierdzą, że nie można na tobie polegać. A teraz… to.

— Bernard…

— Tu nie chodzi o Bernarda, Vergil. Chodzi o to. Odwrócił monitor i wcisnął jeden z klawiszy komputera. Na ekranie pojawiły się zakodowane dane, wprowadzone do pamięci przez Vergila, który patrzył na nie rozszerzonymi oczami, ze ściśniętym gardłem. Trzeba mu jednak przyznać, że się nie udusił. Zareagował ze sporym opanowaniem.

— Nie znam całości — mówił dalej Harrison — ale wygląda na to, że stawiasz sobie bardzo podejrzane cele. Może nawet nieetyczne. My tu, w Genetronie, lubimy przestrzegać zasad, zwłaszcza wobec rosnącej wartości naszej firmy. Ale nie tylko dlatego. Chciałbym wierzyć, że kierujemy etyczną kompanią.

— Nie robię nic nieetycznego, Geraldzie.

— Ach tak? — Harrison zatrzymał przesuwające się na monitorze dane. — Tworzysz nowe człony DNA w organizmach podlegających kontroli NIH.[1] I pracujesz na komórkach ssaków. My tu nie pracujemy na komórkach ssaków. Nie jesteśmy odpowiednio przygotowani na ryzyko, nie w głównych laboratoriach. Ale przypuszczam, że potrafisz udowodnić mi bezpieczeństwo i nieszkodliwość twych badań. Nie tworzysz nowych zaraz, by je sprzedać rewolucjonistom Trzeciego Świata, prawda?

— Nie — odpowiedział bezdźwięcznie Vergil.

— To bardzo pocieszające. Muszę przyznać, że części tego materiału nie potrafię zrozumieć. Wygląda na to, że rozszerzasz nasz projekt BM. Być może jest tu nawet coś cennego… Przerwał.

— Co ty u diabła robisz naprawdę, Vergil?

Ulam zdjął okulary i wytarł je rąbkiem swego laboratoryjnego fartucha. Kichnął nagle, głośno i soczyście.

Harrison wyglądał na lekko zbrzydzonego.

— Dopiero wczoraj przełamaliśmy twój kod. Niemal przypadkiem. Dlaczego to ukryłeś? Czy to coś, o czym wolałbyś nas nie informować?

Bez okularów Vergil wyglądał jak ślepa, bezradna sowa. Jąkał się, próbował coś odpowiedzieć, umilkł w końcu i tylko wysunął szczękę. Jego gęste czarne brwi ściągnęły się w wyrazie rozpaczliwego zaskoczenia.

— Wygląda na to, że robiłeś też coś na naszej maszynie genetycznej.[2] Oczywiście bez pozwolenia, ale ty nigdy nie dbałeś zbytnio o pozwolenia.

Twarz Vergila spurpurowiała.

— Dobrze się czujesz? — Harrison czuł perwersyjną przyjemność przydeptując Ulama i patrząc, jak się wije. Przez wyraz grzecznego zainteresowania na jego twarzy omal nie przebił uśmiech.

— Dobrze. Pracowałem… pracuje… nad biologiką.

— Biologiką? Nie obiło mi się o uszy.

— Boczna gałąź biochipów. Autonomiczne komputery organiczne.

Myśl o tym, że musiałby powiedzieć więcej, sprawiała Vergilowi nieznośny, fizyczny ból. Napisał do Bernarda, najwyraźniej bez rezultatu, bo pragnął przedstawić mu swe dokonania. Nie chciał przekazać ich Genetronowi na warunkach, które określała klauzula umowy o pracę. Pomysł był taki prosty, lecz opracowanie go zajęło dwa lata — dwa lata ciężkiej pracy utrzymywanej w tajemnicy.

— Jestem zaintrygowany. — Harrison obrócił monitor i znów przeglądał dane. — Nie mówimy po prostu o białkach i aminokwasach. Dłubiesz i w chromosomach. Rekombinujesz geny ssaków. Widzę, że mieszasz w to także geny bakterii i wirusów.

Jego płonące oczy zgasły. Patrzyły nieruchomo, szare i ciężkie jak głazy.

— Vergil, mógłbyś spowodować zamknięcie Genetronu teraz, natychmiast. Nie mamy zabezpieczeń, chroniących przed możliwymi skutkami tego rodzaju zabawy. Nie stosujesz się nawet do warunków systemu P-3!

— Nie ruszam genów reprodukujących!

— A są jakieś inne? — Harrison wyprostował się gwałtownie w fotelu, wściekły że Vergil próbuje mu wcisnąć kit.

— Introny. Sekwencje, które nie kodują struktury białek.

— I co z tego?

— Pracuję tylko na nich. I… dodaję więcej niereprodukującego materiału genetycznego.

— Wygląda mi to na pomieszanie pojęć, Vergil. Nie mamy dowodów na to, że introny niczego nie kodują.

— Tak, ale…

— Ale… — Harrison podniósł dłoń — to nieistotne. Niezależnie od tego, czego chciałeś, pozostaje faktem, że byłeś gotów zerwać umowę o pracę, obejść nas chyłkiem i zapewnić sobie pomoc Bernarda w twych prywatnych badaniach. Czy to prawda? Vergil nie odpowiedział.

— Zakładam, że jesteś bardzo nieskomplikowanym facetem, Vergil, przynajmniej w świecie interesów. Być może nie zdawałeś sobie sprawy z konsekwencji. Ulam przełknął głośno. Był ciągle czerwony jak rak. W uszach pulsowała mu krew, czuł wstrętną, spowodowaną strachem słabość. Kichnął dwukrotnie. — Wyjaśnię ci to, jeśli pozwolisz. Podstawiłeś dupę pod potężnego kopniaka.

Brwi Vergila uniosły się wysoko.

— Jesteś ważny dla projektu BM. Gdyby nie to, wyleciałbyś stąd w jednej chwili, a ja osobiście zadbałbym, żeby twoja noga nigdy już nie postała w żadnym prywatnym laboratorium. Ale Thornton, Rothwild i inni uważają, że jest szansa na to, żeby cię nawrócić, Vergil. Tak, nawrócić! Ochronić przed tobą samym. Nie konsultowałem się na ten temat z Yngiem. Nie będzie sprawy… jeśli zaczniesz się zachowywać przyzwoicie.

вернуться

1

NIH (National Institute of Health) — odpowiednik polskiego Państwowego Zakładu Higieny.

вернуться

2

Komputer pozwalający na syntetyzowanie dowolnych sekwencji genów według zadanego programu.