Выбрать главу

— Nie — odpowiedział Edward cicho, masując skronie. — Vergil, przyciskasz mnie do muru. Nie będę znosił tego dłużej. Nie rozumiem. Nie jestem pewien, czy wierzę…

— Nawet teraz?

— W porządku. Powiedzmy, że przedstawiłeś mi właściwą interpretację faktów. W prostych słowach. I że to wszystko prawda. Myślałeś może o konsekwencjach? Vergil spojrzał na niego z rezerwą.

— Moja matka — powiedział.

— Co z nią?

— Ci, co czyszczą toalety.

— Mów z sensem. — Desperacja sprawiła, że głos Edwarda brzmiał piskliwie. — W tym nigdy nie byłem za dobry — mruknął Vergil. — Jak wyobrazić sobie konsekwencje własnych działań.

— Nie boisz się?

— Jestem przerażony. — Uśmiech Vergila zmienił się w grymas szaleństwa. — Cholernie zabawne.

Ukląkł obok fotela.

— Wiesz, najpierw chciałem je kontrolować. Ale one są ode mnie lepsze. Kim jestem ja, błądzący po omacku dureń, by próbować im przeszkadzać. Przecież mają zamiar zrobić coś bardzo ważnego.

— A jeśli cię zabiją?

Vergil położył się na podłodze, rozkładając ręce i nogi. Zdechł pies — powiedział.

Edward miał ochotę go kopnąć.

— Słuchaj, nie chcę żebyś myślał, że cię kantuję, ale wczoraj poszedłem do Michaela Bernarda. Wsadził mnie do swojej prywatnej kliniki. Pobrał całą masę próbek. Biopsje. Nie zobaczysz, skąd wziął próbki tkanki mięśniowej, skóry i tak dalej. Wszystko już się zagoiło. Powiedział, że sprawdzi. Prosił, żebym nic nikomu nie mówił.

Na jego twarzy znów pojawił się wyraz rozmarzenia.

— Miasta komórek — powiedział. — Słuchaj, one przebijają tkankę cienkimi jak włos pili, rozmnażają siebie i swe informacje, zmieniają inne komórki…

— Przestań! — krzyknął Edward. Głos mu się załamał. — Co sprawdzi?

— Mam, jak to ujął, „poważne rozszerzenie” limfocytów. Inne informacje nie są jeszcze gotowe. W końcu to było przecież dopiero wczoraj. A więc nie cierpieliśmy na zbiorową halucynację.

— I co planuje zrobić?

— Przekonać Genetron, żeby mnie wzięli z powrotem. Dali mi laboratorium.

— A ty tego właśnie chcesz, co?

— Tu nie chodzi wyłącznie o laboratorium. Zaraz ci pokażę. Jak tylko przestałem używać lamp, skóra znów zaczęła mi się zmieniać. O, zobacz! Zrzucił płaszcz na podłogę, w miejsce, na którym przed chwilą leżał. Całe ciało poprzecinane miał białymi liniami. Obrócił się. Na plecach linie te zaczynały twardnieć w bruzdy.

— O Boże! — powiedział Edward.

— Nie będzie ze mnie wielkiego pożytku gdziekolwiek poza laboratorium. Nie mogę przecież pokazać się tak publicznie.

— Możesz przecież z nimi… rozmawiać. Powiedz… powiedz im, żeby zwolniły. — Jeszcze mówiąc Edward zdał sobie sprawę, jak głupio musi to brzmieć. — Tak, oczywiście, mogę z nimi rozmawiać. Ale to wcale nie znaczy, że mnie słuchają.

— Myślałem, że jesteś ich Bogiem.

— Te, które uczepiły się moich neuronów, nie mają wielkiego znaczenia. To badacze, a przynajmniej pełnią podobną funkcje. Wiedzą, że tam jestem, wiedzą, czym jestem, ale to jeszcze nie znaczy, że przekonały swych szefów.

— Spierają się?

— Coś w tym rodzaju. — Włożył ubranie i podszedł do okna, wyglądając przez zasłony jakby na kogoś czekał. — Oprócz nich nic mi już nie zostało. One się nie boją. Wiesz, przez całe życie nie czułem się tak bliski nikomu i niczemu.

Na twarzy Vergila pojawił się znów znany, błogi uśmiech.

— Jestem za nie odpowiedzialny. Jestem matką ich wszystkich. Wiesz, do niedawna nie miałem dla nich nawet imienia. A matka powinna ochrzcić swe dziecko, prawda?

Edward nie odpowiedział.

— Szukałem. Słowniki, podręczniki, wszystko co tylko wpadło mi w ręce. A później nazwa sama wskoczyła mi do głowy. „Noocyty”. Od greckiego „noos”, oznaczającego umysł. Brzmi to wspaniale, prawda? Powiedziałem Bernardowi. Chyba mu się spodobało…

Edward podniósł ręce w geście bezgranicznej rozpaczy.

— Przecież nawet nie wiesz, co zamierzają robić! Mówisz, że są jak cywilizacja…

— Jak tysiąc cywilizacji!

— A cywilizacjom zdarzało się już spieprzyć sprawy. Broń, zanieczyszczenia środowiska… — Czepiał się słomki, próbował powstrzymać panikę, ogarniającą go od chwili przyjazdu do La Jolla. Nie był wystarczająco kompetentny, by opanować ogrom tego, co się tu działo, i to samo dotyczyło, oczywiście, Vergila, ostatniej osoby, którą można byłoby podejrzewać o zdolność przewidywania, wyobraźnię i mądrość okazywaną w trudnych chwilach.

— Ale przecież ryzykuję tylko ja! — powiedział Vergil. — Tego nie możesz być pewny. Jezu, Vergil, popatrz tylko co z tobą wyprawiają.

— Akceptuję to — odpowiedział Vergil ze stoickim spokojem.

Edward potrząsnął głową, przyznając się właściwie do porażki. — W porządku. Bernard załatwi sprawę z Genetronem. Otworzą ci laboratorium, przeniesiesz się tam w charakterze królika doświadczalnego… i co dalej?.

— Potraktują mnie właściwie. W końcu nie jestem już tylko starym, dobrym Vergilem I. Ulaniem. Jestem cholerną Galaktyką, supermatką.

— Chyba raczej supergospodarzem.

Vergil przyznał mu rację wzruszeniem ramion. Edward poczuł ucisk w gardle. — Nie mogę ci pomóc — powiedział. — Nie można z tobą rozmawiać. Nie można cię przekonać. Jesteś uparty jak zawsze.

Zabrzmiało to bardzo łagodnie; czy wyczyny Vergila naprawdę da się określić słowem „uparty”? Próbował wyjaśnić, co ma na myśli, lecz tylko się jąkał.

— Muszę iść — wykrztusił w końcu. — Nie jestem w stanie ci pomóc.

Vergil skinął głową.

— Chyba masz rację. To nie będzie łatwe.

— Nie — przyznał Edward, przełykając gwałtownie. Vergil postąpił krok do przodu i uczynił gest, jakby miał zamiar położyć mu ręce na ramionach. Edward instynktownie cofnął się o krok.

— Chciałbym tylko, żebyś zrozumiał. — Vergil opuścił ręce. — To największe z moich osiągnięć.

Twarz wykrzywił mu grymas.

— Nie wiem, jak długo będę w stanie stawiać temu czoła, to znaczy, miałem raczej na myśli, czy do tego dorosnę. Nie wiem, czy zabiją mnie, czy nie. Chyba raczej nie. Co za napięcie!

Edward cofnął się do drzwi i położył dłoń na klamce. Twarz Vergila, przez chwile skrzywiona strachem i rozpaczą, znów pełna była błogiego spokoju.

— Hej, słuchaj, one…

Edward otworzył drzwi. Wyszedł i dokładnie zamknął je za sobą. Szybko poszedł do windy, przycisnął guzik, zjechał na parter.

Przez kilka minut stał na pustej klatce schodowej, próbując doprowadzić oddech do porządku. Spojrzał na zegarek. Dziewiąta rano.

Kogo Vergil zechce wysłuchać?

Był u Bernarda. Być może to Bernard jest teraz osią, wokół której wszystko się obraca. Vergil opowiadał o spotkaniu tak, jakby Bernard był nie tylko przekonany, ale nawet szczerze zainteresowany. Ludzie jego pokroju nie przymilają się jednak do Vergilów Ulamów tego świata, jeśli nie wietrzą w tym jakiegoś interesu. Przechodząc przez przeszklone drzwi Edward zdecydował, że zagra na wyczucie.

Vergil leżał pośrodku pokoju z rękami i nogami rozłożonymi szeroko, w kształcie krzyża i śmiał się głośno. Po chwili spoważniał i spytał sam siebie, jakie wrażenie zrobił na Edwardzie, a jeśli już o to chodzi, także na Bernardzie. To nieważne, zdecydował. W porównaniu z tym, co działo się w jego wnętrzu, w porównaniu z jego wewnętrznym kosmosem nic nie było ważne.