Drgnął i ocknął się. Obudził go wiatr, podzwaniający nie domkniętym oknem. Lepiej nie spać, pomyślał, i nie spał do rana. Wstał wraz z Gail i kiedy wychodziła do szkoły, pocałował ją mocno, głęboko, ciesząc się ciepłem jej ludzkich, nie skrzywdzonych warg.
A później pojechał daleko, na North Torrey Pines Road. Przejechał obok skromnego, oszczędnego architektonicznie, betonowego gmachu Instytutu Salka, mijał budynki kilkunastu nowo narodzonych i powstałych z grobu centrów badawczych, składających się na Dolinę Enzymów; każdy z nich otoczony eukaliptusami i nowymi, szybko rosnącymi, hybrydycznymi odmianami jałowców, których przodkowie dali ulicy jej nazwę. Czarny znak o czerwonych, eleganckich literach tkwił wśród kęp ozdobnej trawy. Stojący za nim płaski i betonowy budynek nie różnił się niczym od innych, tylko w tle widać było złowieszczą czerń gmachu badań wojskowych. Szczupły, muskularny, ubrany w ciemnoniebieski mundur strażnik wyszedł ze swej budki i pełen rezerwy pochylił się do okna volkswagena. — Interesy, sir?
— Mam się spotkać z panem Bernardem.
Strażnik poprosił o dowód tożsamości. Edward wręczył mu portfel. Strażnik zabrał portfel do budki, podniósł słuchawkę telefonu i spędził dłuższą chwilę dyskutując z kimś jego zawartość. Powrócił w końcu, ciągle tak samo sztywny.
— Nie mamy parkingu dla gości. Może pan zająć miejsce numer trzydzieści jeden na parkingu dla pracowników. To za tym zakrętem, po drugiej stronie budynku biurowego, skrzydło zachodnie. Proszę od razu skierować się do biura. Nigdzie indziej. — Oczywiście — powiedział niecierpliwie Edward. — Za tym zakrętem? — Pokazał palcem.
Strażnik skinął krótko głową i wrócił do budki.
Do budynku prowadziła wyłożona kamieniami dróżka. Wokół wybetonowanych sadzawek, w których pływały złote i srebrne karpie, rosły wysokie kępy papirusów. Szklane drzwi otworzyły się gościnnie. Wszedł. W okrągłej poczekalni stała tylko jedna kanapa i stolik zarzucony fachowymi pismami i gazetami.
— Czym mogę służyć — zapytała recepcjonistka. Była krucha, ładna, włosy zaczesane miała w modny, sztuczny kok. Gail szczerze nie znosiła tej mody.
— Do doktora Bernarda — powiedział Edward.
— Doktor Bernard? Wyglądała na zaskoczoną. — Nikt taki u nas nie pracuje.
— Doktor Milligan?
Edward odwrócił się i zobaczył Bernarda wchodzącego przez automatyczne drzwi.
— Dziękuję, Janet — powiedział Bernard recepcjonistce, która natychmiast zajęła się centralką i dodał: — Proszę za mną, doktorze Milligan. W sali konferencyjnej nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Wyprowadził Edwarda przez tylne drzwi. Poszli dróżką otaczającą parter zachodniego skrzydła.
Bernard nosił szykowny szary garnitur, pasujący do jego siwiejących włosów. Profil miał ostry i męski, bardzo przypominał Leonarda Bernsteina. Łatwo było odgadnąć, dlaczego prasa poświęcała mu tyle miejsca. Jest pionierem i to w dodatku pionierem fotogenicznym.
— Sprawy bezpieczeństwa traktujemy tu bardzo poważnie — tłumaczył Bernard. — To przez wyroki sądów z ostatnich dziesięciu lat. Idiotyczne. Utracić prawa patentowe, bo na konferencji naukowej ktoś wspomniał, że praca została skończona. Takie rzeczy się zdarzały! Ale czego można oczekiwać po sędziach, którzy nie mają pojęcia, co się właściwie dzieje?
To pytanie było najwyraźniej retoryczne. Edward przytaknął grzecznie i, skierowany gestem gospodarza, wszedł po stalowych schodach na pierwsze piętro. — Widział pan ostatnio Vergila? — zapytał Bernard, otwierając drzwi oznaczone numerem 245.
— Wczoraj.
Bernard wszedł pierwszy i zapalił światło. Kwadratowy pokój miał najwyżej z dziesięć metrów kwadratowych i był oszczędnie umeblowany: okrągły stół, cztery krzesła, wisząca na ścianie tablica.
— Proszę usiąść.
Edward odsunął krzesło. Bernard usiadł naprzeciw niego, opierając łokcie na stole.
— Ulam jest genialny — powiedział. — I ośmielę się stwierdzić, odważny.
— To mój przyjaciel. Bardzo się o niego niepokoję. Bernard podniósł do góry palec.
— Odważny i… cholernie durny. Nigdy nie powinno się dopuścić do tego, co się z nim dzieje. Może i działał pod przymusem, ale to żadne usprawiedliwienie. No… co się stało, to się nie odstanie. Zakładam, że wie pan wszystko.
— Znam fakty. Ciągle jeszcze nie wiem, jak tego dokonał. — My także, doktorze Milligan. To jeden z powodów, dla których przyjmujemy go z powrotem. Dajemy mu prace. I mieszkanie. Dopóki nie rozwiążemy tej zagadki. — Nie powinien pojawiać się publicznie.
— Ma pan racje. Właśnie teraz tworzymy mu laboratorium odizolowane od świata. Ale jesteśmy prywatną firmą i nasze środki są ograniczone.
— Należałoby powiadomić NIH i FDA. Bernard westchnął.
— Tak. Ale jeśli teraz zdarzy się jakiś przeciek, możemy stracić wszystko. Nie mówię o interesach, mówię o całym przemyśle biochipów. Ludzie będą wrzeszczeć wniebogłosy.
— Vergil jest bardzo chory. Fizycznie, umysłowo. Może umrzeć.
— Jakoś mi się nie wydaje, żeby miał umrzeć — stwierdził Bernard. — Ale odbiegamy od tematu.
— A jaki to temat? — spytał Edward gniewnie. — Zakładam, że po cichu pracuje pan dla Genetronu, przynajmniej sądząc z tego, co pan powiedział. Co może zyskać Genetron?
Bernard odchylił się w krześle.
— Potrafię wymyślić bardzo wiele zastosowań dla małych, superscalonych elementów komputerowych opartych na bazie biologicznej. Pan nie? Genetron już ma wielkie osiągnięcia, a prace Vergila to coś zupełnie nowego. — Co pan przewiduje?
Uśmiech Bernarda był jasny, słoneczny i wyraźnie fałszywy. — Doprawdy, niewiele mogę powiedzieć. To będzie rewolucja. Musimy go zbadać w warunkach laboratoryjnych. Musimy przeprowadzić doświadczenia na zwierzętach. Zaczynamy, oczywiście, od samego początku. Tych… tych kolonii Vergila nie można przeszczepić. Są oparte na jego własnych komórkach. Musimy wyprodukować organizmy, które nie wywołają reakcji immunologicznej w innych zwierzętach.
— Jak infekcja?
— Myślę, że są tu pewne podobieństwa. Lecz Vergil nie ma infekcji, nie jest chory w normalnym sensie tego słowa.
— Moje testy wskazują na to, że jest.
— Nie sądzę, by w tym przypadku można było uciekać się do standardowej diagnostyki. A pan?
— Nie wiem.
— Niech pan posłucha — powiedział Bernard, pochylając się w kierunku Edwarda — kiedy ulokujemy tu już Vergila, chciałbym, żeby przyszedł pan pracować do nas. Pańskie doświadczenie może być nam bardzo użyteczne.
Propozycja, zrobiona tak bezwstydnie otwarcie, wstrząsnęła Edwardem.
— A co pan na tym zyska? — zapytał. — Mam na myśli pana osobiście?
— Edwardzie, maszerowałem zawsze w pierwszym szeregu specjalistów w mojej dziedzinie. Nie widzę powodów, dla których nie miałbym pomóc w tej sprawie. Z moją wiedzą o funkcjonowaniu mózgu i systemu nerwowego, biorąc pod uwagę prowadzone przeze mnie badania nad sztuczną inteligencją i neuropsychologią… — Może pan pomóc Genetronowi powstrzymać dochodzenie rządowe? — To niegrzeczne. Bardzo niegrzeczne. I nie fair. — Edward wyczuwał w Bernardzie niepokój, może nawet coś w rodzaju zdenerwowania. — Może i tak. A może zdarzają się znacznie gorsze rzeczy.
— Nie rozumiem.
— Koszmary, panie Bernard.