Выбрать главу

Jadąc rozmyślał o zmianach. Człowiek jako jednostka może znieść tylko pewną ilość zmian. Ulepszenie, a nawet tworzenie rzeczy radykalnie nowych jest konieczne, ale rezultaty należy stosować ostrożnie, po dokładnym namyśle. Nic na siłę, nic pod przymusem. Oto ideał. Każdy ma prawo być sobą, póki sam nie zdecyduje inaczej.

Cholernie to naiwne!

Vergil dokonał największego odkrycia naukowego od… od… Od kiedy? Brakowało skali porównawczej. Vergil Ulam został bogiem. W swym ciele nosił setki miliardów inteligentnych istot.

Edward nie mógł poradzić sobie z tą myślą. „Neoluddyzm”, mruknął sam do siebie, wstrętne oskarżenie.

Wcisnął guzik domofonu. Vergil odpowiedział niemal natychmiast.

— Tak? — Jego głos brzmiał radośnie, optymistycznie.

— Edward.

— Hej! Wchodź! Biorę kąpiel. Drzwi są otwarte. Edward wszedł do dużego pokoju i poszedł korytarzem do łazienki. Vergil leżał w wannie, zanurzony po szyje w różowym płynie. Na widok przyjaciela uśmiechnął się błędnie i rozpryskał wodę ręką.

— Wygląda, jakbym sobie poderżnął żyły — powiedział cichym, radosnym głosem. — Ale nie martw się, już wszystko dobrze. Przyjadą po mnie z Genetronu. Zabiorą mnie z powrotem. Bernard, Harrison, ludzie z laboratorium, taką małą ciężarówką. Jego twarz pocięta była jasnymi bruzdami, ręce miał pokryte białymi pryszczami.

— Dziś rano rozmawiałem z Bernardem. — Edward był zmieszany.

— O! Dzwonili dopiero co. — Vergil wskazał na łazienkowy domofon i telefon. — Siedzę tu od godziny, może nawet półtorej. Moknę i myślę. Edward usiadł na toalecie. Koło bieliźniarki stała wyłączona z kontaktu lampa kwarcowa.

— Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? — zapytał zwieszając bezwładnie ramiona.

— Jestem pewien. Jasne. Zabierają syna marnotrawnego, nie tak znów marnotrawnego. Nigdy nie rozumiałem, co to znaczy „marnotrawny”. To samo, co cudowny?[6] Ja przecież jestem cudowny. Wracam w wielkim stylu. Od dziś wszystko odbywać się będzie w wielkim stylu.

Ten dziwny, różowy kolor wody nie pochodził chyba od mydła? — Czy to płyn do kąpieli? — zapytał Edward. Do głowy przyszła mu pewna myśl i niemal go sparaliżowała.

— Nie — odpowiedział Vergil. — To się wydobywa z mojej skóry. Nie mówią mi wszystkiego, ale chyba wysłały zwiadowców. Hej! Kosmonauci, co? Hej! — Spojrzał na Edwarda z miną, która bynajmniej nie świadczyła o trosce. Był raczej zainteresowany, jak jego przyjaciel przyjmie te rewelacje.

A mięśnie brzucha Edwarda napięły się tak, jakby oczekiwał na kolejny cios. Aż do tej chwili w ogóle nie rozpatrywał takiej możliwości w każdym razie nie świadomie. Być może zajmowało go raczej, jak w to wszystko uwierzyć, może myślał o pilniejszych sprawach?

— Czy to pierwszy raz?

— Tak — odpowiedział Vergil i roześmiał się. — Myślałem nawet, żeby spuścić gówniarzy w kanalizację. Niech się dowiedzą, jaki naprawdę jest ten świat. — Ale przecież dotrą wszędzie!

— Z całą pewnością.

Edward skinął głową. Z całą pewnością.

— Nigdy nie przedstawiłeś mnie Candice — powiedział. Vergil potrząsnął głową.

— Aha. Masz rację. — Ale nie dodał nic więcej.

— A jak… jak się czujesz?

— Teraz już całkiem dobrze. Muszą ich być miliardy. Bawił się, pryskając wodą.

— Jak myślisz? Czy powinienem wypuścić gówniarzy?

— Chciałbym się czegoś napić.

— Candice ma trochę whisky. W szafce w kuchni. Edward klęknął obok wanny. Vergil spojrzał na niego, zdziwiony.

— Co teraz zrobimy? — zapytał Edward.

Wyraz twarzy Vergila zmienił się szokująco nagle. W jednej chwili był ożywiony, zainteresowany, w następnej przeobraził się w prawdziwą maskę smutku. — Jezu, matka! No, wiesz… oni tu po mnie przyjeżdżają, a przecież mówiła mi… Powinienem do niej zadzwonić. Porozmawiać z nią.

Po zniekształconym bruzdami policzku spłynęła łza. — Powiedziała, żebym do niej wrócił, gdy… gdy nadejdzie czas. Czy to już czas, Edwardzie?

— Tak — odpowiedział Edward mając wrażenie, że wisi w gęstej, błyszczącej iskrami mgle. — Chyba już czas.

Jego palce objęły sznur lampy i przesuwały się powoli w kierunku wtyczki.

Vergil podłączał prąd do klamek, próbował kuksańcami łamać żebra, płatał tysiące durnych figli i nigdy nie dorósł. Nie dojrzał na tyle, by zrozumieć, jak fenomenalnie jest uzdolniony i jak wielki może mieć wpływ na świat.

Właśnie zamierzał wypuścić wodę z wanny.

— Wiesz, Edwardzie, zawsze…

Nie zdążył skończyć. Edward włączył wtyczkę do kontaktu, podniósł lampę i wrzucił ją do wanny. Uskoczył przed jaskrawym błyskiem, chmurą pary i iskrami. Światło w łazience zgasło. Vergil krzyczał i miotał się w drgawkach, a później wszystko ucichło, tylko powietrze skwierczało słabo, a z włosów ciała w wannie unosił się dym. Bijący z małego okienka promień światła ciął śmierdzącą mgłę.

Edward podniósł pokrywę toalety i zwymiotował. Zatkał nos i zataczając się pobiegł do dużego pokoju. Nogi miał jak z waty. Padł na kanapę.

Brakowało mu czasu. Chwiejąc się i znów czując mdłości wstał i poszedł do kuchni. Znalazł należącą do Candice butelkę „Jacka Danielsa”, wrócił do łazienki, odkręcił korek i starając się nie patrzyć wprost na ciało, wlał jej zawartość do wanny. Ale to nie wystarczyło. Potrzebował wybielinki i amoniaku. Gdy je już znajdzie, będzie mógł wyjść.

Omal nie zawołał Vergila, by zapytać go, gdzie trzyma wybielinkę i amoniak, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Vergil nie żył! Przyszedł kolejny atak mdłości i Edward oparł się o ścianę, przyciskając policzek do tynku i chłodnej farby. Kiedy jego świat utracił kontakt z rzeczywistością?

Wtedy, gdy Vergil wkroczył do Centrum Medycznego Mount Freedom. Kolejny dowcip! Ha! Połamię żebra twego życia, Edwardzie, nie zapomnij o przyjacielu.

Zajrzał do bieliźniarki, ale znalazł w niej tylko ręczniki i prześcieradła. W sypialni stała szafa na ubrania; były w niej wyłącznie ubrania. Przez otwarte drzwi dostrzegł drugą, mniejszą łazienkę. Stojąc w nogach nie posłanego łóżka widział, że jest tam mała bieliźniarka, umieszczona naprzeciw kabiny prysznicu, spod której wyciekała strużka wody. Spróbował zapalić światło, ale kontaktu nie było w tej części mieszkania, całe oświetlenie pochodziło od otwartego okna. W tej łazience, w małej bieliźniarce, znalazł w końcu zarówno wybielinkę jak i wielki, dwulitrowy pojemnik amoniaku.

Zabrał je ze sobą i po kolei wlał do wanny, unikając wzroku jasnych, ślepych, otwartych oczu przyjaciela. Z wanny buchnął dym, Edward krztusił się, zamykając za sobą drzwi.

Ktoś cicho zawołał Vergila. Trzymając puste pojemniki Edward przeszedł przez sypialnię do mniejszej łazienki. Głos był tam wyraźniejszy. Stanął w drzwiach, jednym z plastykowych opakowań dotykając framugi. Zamarł w bezruchu i nadstawił uszu.

— Hej, Vergil, to ty? — spytał sucho głos, dobiegający zza zamkniętych drzwi prysznicu. Edward zrobił krok do przodu i znieruchomiał. Wystarczy, pomyślał. Rzeczywistość była już wystarczająco pomylona.

Nie miał ochoty iść dalej.

Zrobił krok, a później następny. I następny. Sięgnął do klamki w drzwiach kabiny prysznicu.

W ochrypłym, dziwnym, chyba kobiecym głosie nie było strachu. Edward złapał za klamkę. Drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem. Zajrzał pod prysznic. Najpierw nie widział nic, oczy miał nie przyzwyczajone do ciemności.

вернуться

6

Nieprzetłumaczalna gra stów: „prodigal” — marnotrawny i „prodigy” — dziwo, cud, talent.