— Jezu, Vergil, dlaczego mnie unikasz? Musimy się wynieść z tego hotelu. Pokój jest ciemny, mały i wcale mi się nie podoba.
Rozpoznał głos z telefonu, chociaż nie mógłby rozpoznać osoby, nawet gdyby widział kiedyś jej zdjęcie. — Candice? — spytał.
— Vergil? Idziemy. Uciekł.
15
Telefon zadzwonił, gdy Edward wchodził do domu. Nie podniósł słuchawki. Mogli dzwonić ze szpitala, mógł to być Bernard… lub policja. Już widział, jak się tłumaczy policji; Genetron oczywiście oniemieje, a Michael Bernard zniknie.
Był zmordowany, mięśnie bolały go z napięcia, czy jak tam nazwać uczucie, którego doznaje się po popełnieniu…
Ludobójstwa?
To wszystko wydawało się kompletnie nierealne. Nie mógł uwierzyć, że przed chwilą zamordował biliony żywych istot. Noocyty. Zdmuchnął galaktykę. Koń by się uśmiał. Ale jemu nie było do śmiechu.
Miał przed oczami obraz Candice. Candice pod prysznicem.
U niej poszło to znacznie szybciej. Nie miała nóg, a z tułowia pozostał wyłącznie impresjonistyczny szkielet. Uniosła ku niemu twarz pooraną głębokimi bruzdami, jakby wyrzeźbioną ze spróchniałego drzewa.
Wyszedł w sam czas, by zobaczyć białą ciężarówkę, parkującą pod bramą, i podjeżdżającą tuż za nią limuzynę Bernarda. Siedział w samochodzie i patrzył, jak mężczyźni w białych kombinezonach wysiadają z ciężarówki, która, co dostrzegł także, nie miała żadnych oznaczeń.
A później włączył silnik, wrzucił bieg i odjechał. Takie to było proste. Wrócić do Irvine. Zapomnieć o wszystkim na tak długo, jak tylko się da. Albo wkrótce oszaleje. Jak Candice.
Candice przechodząca przemianę pod prysznicem. „Wypuścić gówniarzy”, tak powiedział Vergil. Pokazać im, jaki naprawdę jest świat.
Nietrudno mu przyszło uwierzyć, że przed chwilą zabił człowieka, przyjaciela. Dym, stopiona oprawka lampy, nadtopiony kontakt, dymiący sznur.
Vergil.
Wrzucił lampę do wanny, w której kąpał się Vergil. Czy był wystarczająco dokładny, by zabić je wszystkie? Może Bernard i jego grupa dokończą to, co zaczął?
Jakoś trudno mu było w to uwierzyć. Któż mógł ogarnąć wszystko, zrozumieć. Z pewnością nie on, on zetknął się z horrorem, z czymś strasznym, z czymś, co mózg musiał przyjąć, musiał dostrzec… i nie potrafił przewidzieć, co się jeszcze zdarzy, ponieważ nie rozumiał, co się dzieje.
Koszmary. Miasta gwałcące Gail. Rozpryskujące się nad nimi galaktyki. Co za męka… co za możliwe piękno… nowe życie, symbioza i transformacja.
Nie to była zła myśl zmiany zbyt wiele zmian i kiedy zaczął się u niego ten sprzeciw, sprzeciw wobec nowego porządku nowe przemiany bo przecież dobrze wiedział, że ludzie to nie dość że musi być więcej Vergil zrobił więcej niezdarnie na ślepo przeszedł do następnej fazy.
Nie. Niech życie się toczy bez przerw bez końca bez strachów Candice pod prysznicem martwy Vergil w wannie życie jest prawem jednostki do normalności normalny postęp normalna starość kto chciałby odebrać to prawo kto przy zdrowych zmysłach przyjmie co to było o czym myślał że się ma zdarzyć i trzeba będzie przyjąć?
Położył się na kanapie i przykrył twarz ramieniem. Nigdy w życiu nie był tak zmordowany, wyczerpany fizycznie i psychicznie w stopniu uniemożliwiającym myślenie. Nie chciał zasnąć, czuł rodzące się w nim koszmary, niczym burzowe chmury, gotowe błysnąć odbiciem i zagrzmieć echem tego, co widział.
Odsłonił twarz i patrzył w sufit. Była jeszcze nieznaczna szansa, że to, co się stało, może się odstać. Może on właśnie rozpocznie łańcuch działań, które doprowadzą do szczęśliwego końca. Może przecież zaalarmować CDC[7] (tak, ale czy to z nimi właśnie chciał rozmawiać?), a może Ministerstwo Obrony? Lokalne centra zdrowia… działać ich kanałami? Może szpital VA, może klinikę Scrippa w La Jolla?
Z powrotem przykrył twarz ramieniem. Nie potrafił zdecydować, co powinien robić.
To, co się stało, przekroczyło po prostu jego możliwości. Wyobrażał sobie, że w historii ludzkości już się tak zdarzało. Wezbrane fale zdarzeń zalewały biorące w nich udział jednostki i pociągały je za sobą. Sprawiały, że ludzie zaczynali marzyć o jakimś spokojnym miejscu, może o meksykańskiej wiosce, gdzie nic się nigdy nie dzieje, gdzie można spać, po prostu spać.
— Edward? — Gail pochylała się nad nim, dotykając jego czoła chłodną dłonią. — Ostatnio ilekroć przychodzę do domu, zastaję cię nieprzytomnego w łóżku. Kiepsko wyglądasz. Jak się czujesz?
— Nieźle. — Usiadł na skraju łóżka. Było mu gorąco, słabo, miał trudności z utrzymaniem równowagi.
— Co z kolacją?
Mówienie sprawiało mu kłopoty, słowa wychodziły ze zdrętwiałych ust zamazane.
— Może zjedlibyśmy na mieście?
— Masz gorączkę — odpowiedziała Gail. — Wysoką gorączkę. Idę po termometr. Ty zostań tutaj.
— Nie — zaprotestował słabo. Wstał i chwiejnie poszedł do łazienki, by przejrzeć się w lustrze. Tam go znalazła i stanowczo wepchnęła mu termometr pod język. Jak zwykle pomyślał, że mógłby go pogryźć i zjeść jak czekoladkę. Jak Harpo Marx.
Ponad jego ramieniem Gail również patrzyła w lustro.
— A to co? — zapytała.
Pod kołnierzykiem koszuli szyje Edwarda przecinały białe linie. Białe linie, jak drogi…
— Wilgotne ręce — powiedział. — Vergil miał wilgotne ręce.
Nosił je w sobie od kilku dni.
— To takie oczywiste.
— Edwardzie, powiedz mi natychmiast, o co tu chodzi!
— Musze zadzwonić.
Gail poszła za nim do sypialni. Edward usiadł na łóżku i nakręcił numer Genetronu.
— Z doktorem Michaelem Bernardem — powiedział. Recepcjonistka, o wiele za szybko, poinformowała go, że nikt o tym nazwisku tu nie pracuje.
— To zbyt ważne na takie pieprzenie — stwierdził chłodno Edward. — Proszę mu przekazać, że dzwoni Edward Milligan i że to jest pilne.
Kazano mu czekać. Być może Bernard był jeszcze w mieszkaniu Vergila, starając się złożyć do kupy fragmenty układanki, być może po prostu wyślą kogoś, żeby go zaaresztował. Tak naprawdę nie miało to już żadnego znaczenia. — Mówi Bernard. — Głos w słuchawce był głuchy i drżący, dokładnie taki, pomyślał Edward, jak jego własny.
— Za późno, doktorze. Ściskaliśmy rękę Vergila. Była spocona, pamięta pan? To niech pan sobie przypomni, kogo pan jeszcze dotykał. Jesteśmy nosicielami.
— Byłem dziś u niego w domu, Milligan. Czy zabił pan Ulama?
— Tak. Chciał uwolnić swe… mikroby. Noocyty. Czy czym tam teraz są.
— Znalazł pan jego dziewczynę?
— Tak.
— Co pan z nią zrobił?
— Z nią? Nic. Była pod prysznicem. Niech pan posłucha…
— Kiedy przyjechaliśmy, jej nie było. Zostało tylko ubranie. Ją też pan zabił?
— Niech pan posłucha, doktorze. Noszę w sobie mikroby Vergila. Pan też.
W słuchawce zapadła cisza. Po długiej chwili rozległo się westchnienie.
— Tak?
— Czy znalazł pan jakiś sposób na to, żeby je kontrolować? To znaczy, w ciele? — Tak! — A później cicho: — Nie. Jeszcze nie. Antyme-tabolity, kontrolowana radioterapia, actynomycyna. Nie próbowaliśmy wszystkiego, ale… nie. — A więc to jest to, Bernard. Kolejna długa przerwa.
— Hm.
— Wracam teraz do żony, żeby spędzić z nią tę odrobinę czasu, która nam została.