Выбрать главу

— Zostawcie nas, proszę, zostawcie nas! CIERPLIWOŚCI. Trudności.

Spłynął na nich spokój i po prostu cieszyli się wzajemną obecnością. Edward czuł obok siebie nie fizyczny kształt Gail, nie swój własny obraz jej osobowości, lecz coś znacznie bardziej przekonującego, posiadającego wszystkie cechy i szczegóły prawdy, pełnego, lecz nigdy nie doświadczonego.

— Ile czasu minęło?

— Nie wiem. Zapytaj ich.

Odpowiedzi nie było.

— Powiedziały ci?

— Nie. Nie sądzę, żeby wiedziały, jak trzeba rozmawiać z nami naprawdę… jeszcze nie. Może to tylko halucynacje? Vergil miał halucynacje, może po prostu naśladuję jego sny w gorączce?

— Powiedz mi, kto tu kogo śni. Czekaj. Coś nadchodzi. Widzisz to?

— Nie widzę nic… ale czuję.

— Opisz mi.

— Nie potrafię.

— Edwardzie, coś się dzieje. Z wahaniem:

— To jest piękne.

— Jest bardzo… nie, chyba nie przerażające. Zbliża się. Nie KRZYWDA. Nie BÓL. Teraz uczyć się, przyzwyczajać.

Nie była to halucynacja, lecz coś nie dającego się wyrazić słowami. Kiedy nadeszło, Edward poddał się bez walki.

— Co to jest?

— Chyba to, gdzie znajdziemy się na dłuższy czas.

— Bądź przy mnie!

— Oczywiście.

Nagle trzeba było zrobić wiele i na wiele się przygotować.

Edward i Gail zlali się w jedno. Ciało przeniknęło przez ubrania, skóra zrosła się w miejscach, w których się obejmowali i w zetkniętych wargach…

18

Bernard był bardzo dumny ze swojego falcona 10, którego kupił w Paryżu od prezesa zbankrutowanej firmy komputerowej. Cieszył się tym eleganckim odrzutowcem przez trzy lata. Nauczył się pilotażu i otrzymał licencję w ciągu trzech miesięcy od pierwszego, jak nazwał to jego instruktor, „siedzącego” startu. Z uczuciem dotknął jednym palcem czarnej deski rozdzielczej, przesunął kciukiem po jej drewnianej obudowie. Szczególne, spośród tego, co zostawił za sobą i tego, co traci, wybrał jako coś ważnego ten trwały samolot. Wolność, sukces, prestiż… Jasne, że w ciągu następnych kilku tygodni, jeśli dane mu będzie tyle czasu, oprócz ciała zmieni się jeszcze wiele rzeczy. Będzie musiał pogodzić się jakoś ze swą kruchością, ze swą przemijalnością.

Na La Guardia zatankował nie wychodząc z kokpitu. Instrukcje dostał przez radio, podkołował do wskazanego hangaru, wyłączył silnik. Mechanicy zrobili swoje szybko i sprawnie, plan dalszego lotu uzgodnił z wieżą bez kłopotów. Nie musiał dotykać ludzi, nie oddychał nawet tym samym powietrzem, którym oddychali inni.

W Rejkiawiku zmuszony był opuścić samolot i osobiście nadzorować tankowanie, ale przez cały czas usta zasłonięte miał szalikiem i uważał, by ani razu nie zdjąć rękawiczek.

Podczas lotu do Niemiec zaczął myśleć i prowadzić nieprzyjemnie ostrą autoanalizę. Nie podobały mu się wnioski, do których dochodził, więc próbował wyprzeć je z mózgu, ale ponieważ w powietrzu nie działo się nic, czemu musiałby poświecić całą swą uwagę, obserwacje i oskarżenia powracały w krótkich odstępach czasu, aż wreszcie włączył autopilota i oddał cesarzowi co cesarskie.

Umrze wkrótce. Oddanie się Pharmekowi i światu, który, być może, nie jest jeszcze zarażony, to z pewnością szlachetne poświecenie, ale niewystarczające zadośćuczynienie za to, do czego dopuścił.

Przecież nie mógł się zorientować!

„Milligan wiedział — syknął przez zaciśnięte zęby. Niech ich wszystkich diabli wezmą!”

Niech diabli wezmą Vergila I. Ulama, lecz… czy on sam nie był podobny do Vergila? Nie, z tym nie potrafił się pogodzić. Vergil był genialny (przed oczami stanęło mu pływające w wannie, poczerwieniałe, pokryte bąblami ciało, był, był, był), lecz także zupełnie nieodpowiedzialny, ślepy i głuchy na środki bezpieczeństwa, które powinno się stosować niemal instynktownie. A jednak, gdyby postąpił jak inni, nigdy nie odniósłby takiego sukcesu.

Nie dopuszczono by do tego.

A Michael Bernard aż za dobrze znał frustracje, powodowane koniecznością zaniechania obiecujących badań. Mógłby wyleczyć tysiące ludzi z choroby Parkinsona, gdyby tylko pozwolono mu na pobranie próbek tkanki mózgowej spędzonych płodów. Zamiast tego uniesieni gorączką moralną ludzie — ci, których znał i ci, którzy nawet nie mieli dla niego twarzy — powstrzymali go pozwalając jednocześnie na cierpienia i degradacje tysięcy chorych. Jakże często marzył, by młoda Mary Shelley nie napisała nigdy swej książki, a przynajmniej nie obdarzyła naukowca niemieckim nazwiskiem.

Splot przesądów i faktów. Z początku XIX i połowy XX wieku. Ludzie to połączyli…

Tak, tak, ale czy to nie on przeklinał przed chwilą Ulama za jego geniusz? Czy nie błysnęło mu w głowie to samo porównanie?

Potwór Frankensteina. Nieuniknione. Oczywiste aż do znudzenia.

Ludzie tak bardzo boją się nowego, zmiany.

A teraz i on się bał, choć trudno mu było przyznać się do tego. Najlepiej postępować racjonalnie, ofiarować się wiedzy, jak Louis Slotin w Los Alamos w 1946 roku. Przez przypadek, wraz z siedmiu innymi naukowcami, Slotin poddany został promieniowaniu jonizującemu. Polecił kolegom, by się nie ruszali i obrysował im i sobie stopy, by inni naukowcy mieli solidne podstawy do badań: odległość od źródła promieniowania, jego natężenie i tak dalej. Sam Slotin zmarł po dziewięciu dniach. Ktoś inny po dwudziestu latach — komplikacje przypisano radiacji. Dwóch dalszych uczestników badań umarło na ostrą leukemię.

Ludzie-świnki morskie. Szlachetny, jakże opanowany Slotin.

Czy w tej jednej, strasznej chwili żałowali, że ktoś kiedyś rozbił atom?

Prywatny pas startowy Pharmeku znajdował się dwa kilometry od laboratorium położonego na wsi niedaleko Wiesbaden. Przeznaczony był nie tylko dla gości, biznesmenów i naukowców, usprawniał także przyjmowanie i transport próbek roślin i gleb, dostarczanych przez grupy badaczy z całego świata. Bernard krążył nad polami i lasami na wysokości trzech tysięcy metrów. Niebo rozjaśniały pierwsze promienie wschodzącego słońca.

Dostroił drugie radio do automatycznego systemu naprowadzania i dwukrotnie nadał sygnał włączający światła na torze dolotu i pasie. Lampy zabłysły w porannej szarówce, świecąca strzałka wskazywała kierunek wiatru. Koła dotknęły betonu z lekkim stukiem i krótkim piskiem; doskonałe lądowanie, ostatnie w historii szybkiego, eleganckiego samolotu.

Po lewej dostrzegł dużą białą ciężarówkę i ludzi ubranych w hermetyczne kombinezony, czekających na zakończenie kołowania. Mieli reflektor punktowy i jasnym promieniem światła prowadzili przesuwający się odrzutowiec. Pomachał im przez okno i nakazał gestem, by się nie zbliżali. Przez radio powiedział: „Potrzebuje kombinezonu. Połóżcie go sto metrów od samolotu. Samochód powinien wycofać się jeszcze sto metrów dalej”.

Stojący na kabinie ciężarówki mężczyzna słuchał przez chwilę tego, co przekazywał mu kierowca i pokazał wyprostowany kciuk. Na pas rzucono pusty kombinezon, ciężarówka wraz z ludźmi cofnęła się szybko.

Bernard wyłączył silniki i wszystkie systemy samolotu, pozostawiając w pogotowiu układ awaryjnego zrzucenia paliwa i nie gasząc świateł w kokpicie. Trzymając pod pachą teczkę wszedł do kabiny pasażerskiej i z pomieszczenia bagażowego wyjął aluminiowy pojemnik ciśnieniowy ze środkiem dezynfekującym. Wziął głęboki oddech, naciągnął na twarz gumową maskę gazową i uważnie przeczytał umieszczoną na kanistrze instrukcję. Czarna stożkowata końcówka rozpylająca przyczepiona była do elastycznego węża, wyposażonego w mosiężną nakrętkę doskonale pasującą do umieszczonego na kanistrze zaworka.