Wróciła do domu i znów podniosła słuchawkę. Zaczęła wykręcać wszystkie znane jej numery. Czasami słyszała sygnał, czasami odpowiadała jej tylko cisza lub dziwne piski. Nikt się nie zgłosił. Spróbowała jeszcze raz dodzwonić się do swego chłopaka, Gary Smyslova, i przeczekała osiem… dziewięć… dziesięć sygnałów, nim wreszcie odłożyła słuchawkę. Zamarła, myślała przez chwilę i w końcu połączyła się z ciotką z Vermont.
Ktoś podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku.
— Halo? — Głos był słaby i drżący, ale z pewnością należał do jej ciotki.
— Ciociu Dawn, mówi Suzy z Brooklynu. Mam straszliwy kłopot…
— Suzy? — Wydawało się, że ciotka potrzebuje chwili, by przypomnieć sobie to imię.
Tak, tak, przecież ciocia wie. Suzy, Suzy McKenzie!
— Kochanie, nie słyszę cię zbyt dobrze. — Ciocia Dawn miała trzydzieści jeden lat i nie była przecież stara, ale mówiła, jakby coś z nią było nie tak. — Mama zachorowała, może umarła. Nie wiem. I Kenneth, i Howard. Nikogo nie ma albo wszyscy zachorowali, nie wiem…
— Ja też jakoś kiepsko się czuję. Dostałam tych pryszczy. Wujek uciekł, a może tylko poszedł do garażu, w każdym razie nie było go tu… — przerwała ciotka — …od zeszłej nocy. Wyszedł i mówił sam do siebie. Jeszcze nie wrócił. Kochanie…
— Co się dzieje? — zapytała Suzy łamiącym się głosem. — Kochanie, nie wiem, ale nie mogę z tobą rozmawiać. Chyba wariuję. Do widzenia, Suzy.
Nie do wiary, ale odłożyła słuchawkę! Suzy próbowała zadzwonić do niej jeszcze raz, ale nikt nie odpowiadał, a w końcu, za trzecim razem, ucichł także sygnał.
Już miała zamiar otworzyć książkę telefoniczną i zacząć dzwonić na chybił trafił, kiedy wreszcie przyszło jej coś do głowy i wróciła do kuchni. Może przecież coś dla nich zrobić. Ogrzać ich albo ochłodzić, albo przynieść z apteczki jakieś lekarstwa.
Matka wydawała się drobniejsza. Bruzdy na jej twarzy i ramionach jakby się zapadły. Suzy sięgnęła, żeby dotknąć policzka mamy, zawahała się, ale w końcu zwalczyła strach. Skóra była ciepła i sucha, nie taka, jak w gorączce, jakby za normalna na te dziwne zmiany. Oczy otworzyły się.
— Och, mamo — chlipnęła Suzy. — Co się stało?
— Cóż — odpowiedziała matka, oblizując wargi językiem. — To jest właściwie bardzo piękne. Z tobą wszystko w porządku, prawda? Och, Suzy!
A później zamknęła oczy i już więcej nie mówiła, więc Suzy odwróciła się do Howarda, który siedział w krześle. Dotknęła jego ręki i odskoczyła, bo skóra ugięła się jej pod palcami. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła sieć podobnych do korzeni rurek, wychodzących z nogawek jego dżinsów i niknących w szczelinie między podłogą i ścianą.
Jeszcze więcej korzeni łączyło ciastowate ramiona Kennetha ze spiżarką, a za plecami matki, wychodząc spod jej bluzki, pojedyncza gruba rura z bladego ciała biegła do szafki pod zlewem. Suzy pomyślała dziko o horrorach i efektach specjalnych i że pewnie kręcą tu film i o tym też zapomnieli jej powiedzieć. Pochyliła się i spojrzała za plecy matki. Nie znała się na tym, ale ten korzeń to nie były efekty specjalne. Widziała, jak pulsuje w nim krew.
Powoli weszła na schody i ukryła się w sypialni. Usiadła na łóżku splatając i rozplatając palcami swe jasne włosy, a później położyła się na wznak i patrzyła nieruchomo na bardzo stare, srebrzyste linoleum sufitu.
— Jezu powiedziała głośno — proszę, przybądź i pomóż mi, bo bardzo cię teraz potrzebuję. Jezu, proszę, przybądź i pomóż mi, bo bardzo cię teraz potrzebuję.
Leżała powtarzając to jedno zdanie, aż przyszło popołudnie i pragnienie wygnało ją do łazienki. Łykała wodę, powtarzała modlitwę, dopóki jej monotonia i bezskuteczność nią kazały jej przerwać. Ubrana ciągle w swój niebieski szlafroczek stanęła, opierając się o poręcz schodów i zaczęła robić plany. Nie była chora, jeszcze nie, i z pewnością nie była martwa.
A więc powinna coś zrobić. Gdzieś pójść.
Być może, ale ciągle jakąś cząstką swego umysłu Suzy McKenzie wierzyła, że może — jeśli otworzy drzwi kiedy indziej lub znajdzie jakąś ścieżkę wśród ulic, to trafi do swego starego świata. Nie sądziła, by było to prawdopodobne, ale zawsze jest jakaś szansa i może warto spróbować?
Musiała podjąć trudne decyzje. Jaki sens miała szkoła i te wszystkie specjalne kursy, jeśli nie potrafi samodzielnie myśleć i podejmować trudnych decyzji. Nie chciała iść do kuchni, ale przecież musi, bo w kuchni jest jedzenie. Mogła szukać w innych domach albo w tym małym sklepiku przy następnej przecznicy, ale, jak podejrzewała, tam też leżą ciała.
A w końcu te ciała tutaj, żywe czy umarłe, to jej krewni!
Weszła do kuchni trzymając głowę wysoko. W miarę przeszukiwania najpierw szafek, a później lodówki, opuszczała jednak wzrok. Ciała zapadły się jeszcze bardziej. Kenneth wyglądał jak biała, pokryta włóknami łata na wymiętym ubraniu. Wychodzące ze spiżarki cieliste korzenie biegły wprost do kanalizacji, wspinając się na mały zlew i znikając w rurze odpływowej. Suzy spodziewała się, że lada chwila coś może złapać ją za ramię albo że Howard lub mama zmienią się w potwornych zombie, więc zaciskała zęby tak mocno, że rozbolały ją szczęki. Ale żadne z nich się nie ruszyło. Nie wyglądało na to, żeby mogli się kiedyś poruszyć.
Wyszła niosąc pudełko pełne konserw, których, jak sądziła, będzie potrzebowała w ciągu kilku następnych dni, i otwieracz, o którym niemal zapomniała.
Dopiero o zmierzchu pomyślała o tym, by włączyć radio. Nie mieli telewizora od czasu, kiedy ich stary zepsuł się beznadziejnie i stał teraz pod schodami, obrastając kurzem, wśród pudeł pełnych starych magazynów. Zdjęła z półki przenośne, nowoczesne radio, które jej matka trzymała na wszelki wypadek, i metodycznie przeszukała skalę. Bawiła się kiedyś w radioamatora, ale oczywiście coś takiego nie może niczego nadać, naprawdę.
Na falach długich i VHF-ie było zupełnie cicho. Sygnały, niektóre bardzo wyraźne, odbierała na falach krótkich, ale nikt nie mówił po angielsku. W pokoju robiło się coraz mroczniej. Bała się włączyć światło. Jeśli wszyscy zachorowali, to czy będzie elektryczność?
Kiedy pokój wypełniły cienie, nie mogła już dłużej odwlekać decyzji. Albo ma siedzieć w ciemności, albo sprawdzi, czy musi siedzieć w ciemności. Sięgnęła ręką do stojącej przy kanapie dużej lampy i szybko odwróciła wyłącznik.
Żarówka rozbłysła równym, jasnym blaskiem.
Światło przerwało jakąś wątłą tamę i Suzy poddała się rozpaczy. Siedziała na kanapie z podkulonymi nogami, kiwała się w przód i w tył i zawodziła jak oszalała, zwijając i rozwijając jasne włosy i wycierając nimi zalaną łzami twarz, aż — mokre i posklejane — zwisały jej na ramiona. W świetle jednej żarówki, rzucającym półksiężyc blasku na jej twarz, dziewczyna płakała, aż rozbolało ją gardło, aż nie mogła otworzyć oczu.
Poszła na górę nie jedząc kolacji, zapalając za to wszystkie światła, a każda żarówka rozbłyskująca równym, jasnym blaskiem była dla niej kolejnym cudem. Wpełzła do łóżka, nie mogła jednak zasnąć, tylko przez cały czas wyobrażała sobie, że słyszy, jak ktoś wchodzi po schodach albo skrada się korytarzem do drzwi jej sypialni. Noc była długa jak wieczność i przez ten czas Suzy wydoroślała, a może trochę oszalała, sama już nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Niektóre rzeczy nie wydawały się już takie ważne. Na przykład miała ochotę zapomnieć o tym, co było i zacząć żyć od nowa. Poszła na te ustępstwa w nadziei, że coś, co teraz rządzi wszystkim, sprawi, że światło będzie świecić nadal.