Czas uciekać. Nic już nie będzie jej dłużej oszczędzać.
Jedzenie spakowała w pudełka, pudełka schowała do koszyka. Ciągle miała gaz, więc zrobiła sobie pyszne śniadanie z ostatnich jajek i pasków bekonu. Chleb opiekła nad ogniem — tak, jak kiedyś nauczyła ją matka — wysmarowała resztką masła i grubą warstwą dżemu. Zjadła cztery grzanki i poszła na górę spakować małą torbę. Nie obciążaj się na podróż, pomyślała. Gruba, zimowa kurtka i pasujące do niej ubranie, rewolwer, buty. Wełniane skarpetki, wyciągnięte z szuflad w pokoju braci. Rękawice. Pogranicze, pionierzy.
Mogę być ostatnią kobietą na ziemi, myślała. Muszę być praktyczna.
Ostatnią rzeczą, jaką zapakowała do wózka stojącego na chodniku obok schodów, było radio. Włączała je co wieczór na kilka zaledwie minut, choć ze sklepu pana Mithridatesa zwędziła pudełko baterii. Za jakiś czas mogą się bardzo przydać.
Z radia wiedziała, że ludzie bardzo, bardzo się martwią, i to nie tylko o Brooklyn, lecz o całe Stany Zjednoczone, od granicy do granicy, a także o Meksyk i Kanadę za granicą. Dzienniki nadawane na falach krótkich z Anglii wspominały o „ciszy”, „zarazie”, o poddawaniu kwarantannie turystów amerykańskich i o łodziach podwodnych i samolotach patrolujących wybrzeże. Żaden z samolotów nie spenetrował jeszcze wnętrza kontynentu amerykańskiego, mówił brzmiący bardzo dostojnie brytyjski spiker, ale fotografie szpiegowskie wskazują, jak głosiły plotki, na to, że ludność jest sparaliżowana, a być może martwa.
Ja nie, pomyślała Suzy. Sparaliżowany to przecież taki ktoś, kto się nie rusza. Ja się ruszę. Chodźcie i obejrzyjcie mnie z tych waszych łodzi podwodnych i samolotów. Ja się ruszę i będę tam, gdzie będę.
Późnym popołudniem Suzy, popychając przed sobą wózek szła przez Adams. Mgła zasnuła odległe wieżowce Manhattanu, tylko niewyraźnie widoczne sylwetki World Trade Center wystawały znad szarobiałej zasłony. Nigdy nie widziała nad rzeką tak gęstej mgły. Oglądając się przez ramię dostrzegła wielkie, podobne do latawca, ciemnobrązowe żagle unoszące się nad Cadman Plaża. Williamsburg Savings Bank, wieżowiec wysokości stu pięćdziesięciu metrów, cały osłonięty był brązową (tym razem bez śladu bieli) masą, jakby zapakowano go do wysyłki. Zawróciła w dół Tillary, kierując się na Fiatbush i dojście do mostu i w tym momencie uświadomiła sobie, że wygląda jak bezdomna żebraczka.
Przez całe życie bardzo bała się, że straci dom. Wiedziała, że czasami ludzie z jej problemami zostają żebrakami. Nie mają gdzie mieszkać i śpią na ulicy.
Teraz już się nie bała. Wszystko się zmieniło. Ta myśl poprawiła jej humor. Przykryta brązowymi papierowymi torbami żebraczka w mieście, w którym nawet wieżowce przykryte są brązowymi torbami. Bardzo zabawne. Ale była zbyt zmęczona, by się śmiać.
Marzyła o jakimś towarzystwie, żebraczce, psie, kocie, było jej wszystko jedno. Ale wokół nie poruszało się nic. Oprócz brązowych płacht.
Przejechała wózkiem przez Fiatbush, przez chwilę odpoczywała na ławeczce na przystanku autobusowym, wsiała i poszła dalej. Zarzuciła na ramiona ciepłą kurtkę Kennetha; nadchodził wieczór i zrobiło się całkiem chłodno. „Teraz zaśpiewam,” powiedziała sobie. W głowie wirowały jej fragmenty piosenek, słowa i rytm, ale jakoś nie pamiętała muzyki. Właśnie stopień po stopniu wchodziła po schodach na most, wózek kołysał się na boki i skrzypiał, kiedy wreszcie coś sobie przypomniała i zaczęła nucić Michelle Beatlesów, nagraną przed jej urodzeniem. Nie pamiętała słów, więc powtarzała „Michelle, ma belle” popychając wózek i dysząc ciężko.
Mgła okryła East River wypełzając na autostradę. Most wyrastał ponad mgłę — droga nad chmurami. Samotna, Suzy popychała wózek środkowym chodnikiem słuchając szumu wiatru i dziwnego niskiego gwizdu, który, jak uświadomiła to sobie nagle, pochodził od wibracji lin.
Na moście nie było ruchu i dzięki temu słyszała różne dziwne dźwięki, których nie usłyszałaby przedtem: jęki napiętego metalu, niskie i przygłuszone, ale robiące wielkie wrażenie, daleki śpiew rzeki i, w tle, głęboką ciszę. Żadnych klaksonów, żadnych samochodów, żadnego metra. Żadnych ludzi, rozmawiających głośno i rozpychających się łokciami. Równie dobrze mogła się znajdować pośrodku pustyni.
Jestem pionierką, przypomniała sobie. Ciemność ogarnęła już wszystko oprócz New Jersey, nad którym słońce żegnało się ze światem wstęgą żółtozielonego światła. Chodnik był czarny jak smoła. Stanęła i przycupnęła obok wózka, owijając się ciasno kurtką; po chwili wstała, by włożyć wełniane skarpety i ciepłe buty. Przez kilka godzin siedziała pogrążona w kompletnej apatii, podłożywszy nogę pod koło, żeby jej wózek nie uciekł.
Śpiew przepływającej pod mostem rzeki zmienił się. Włosy stanęły dęba na głowie Suzy, choć przecież nie miała prawdziwego powodu, by bać się upiorów. Mimo to czuła, że coś się dzieje, że coś się zmienia. Na niebie gwiazdy świeciły czysto i jasno. Droga Mleczna błyszczała nie przesłonięta ani światłami wielkiego miasta, ani zanieczyszczeniami powietrza.
Dziewczyna wstała, przeciągnęła się i ziewnęła. Czuła się samotna, przestraszona i szczęśliwa, wszystko na raz. Przeszła przez barierkę chłodnika na południową jezdnię, doszła do poręczy mostu, chwyciła ją palcami, które mimo rękawiczek bardzo jej zmarzły i spojrzała poprzez East River w kierunku South Street, po czym opuściła wzrok na przystań promów.
Do świtu pozostało jeszcze sporo czasu, ale tam, gdzie rzeka dotykała brzegów, rodziło się światło. Nurt błyszczał zielenią i błękitem. W niebieskofioletowym tle wody światła tańczyły, wirowały i rozbłyskiwały powoli, jak fajerwerki. Suzy patrzyła z góry na blask miliona miast, wirujących i tańczących wokół siebie.
Rzeka żyła. Żyła od brzegu do brzegu i wzdłuż, aż za Governors Island. Upper Bay wyglądała jak odbicie Drogi Mlecznej. East River błyszczała w ruchu, a każda jej cząstka wypełniała jakieś zadanie, Suzy o tym wiedziała.
Wiedziała, że jest teraz jak mrówka na autostradzie. Krucha i ograniczona, nie rozumiała, nie mogła rozumieć. Rzeka była większa i piękniejsza niż nawet panorama Manhattanu o poranku.
Nigdy tego nie pojmę. Suzy potrząsnęła głową i spojrzała na czarne wieżowce. Jeden z nich nie był zupełnie czarny. Na górnych piętrach południowego gmachu World Trade Center pobłyskiwało zielone światełko. — Hej! — krzyknęła Suzy, dziwiąc się temu światełku bardziej niż czemukolwiek innemu.
Puściła barierkę i wróciła do stojącego na chodniku wózka. Wszystko bardzo pięknie, pomyślała, ale najważniejsze to, po pierwsze, nie zamarznąć, a później, ruszyć dalej, gdy o świcie coś już będzie widać.
Skuliła się koło wózka.
— Muszę zobaczyć, co jest w tym budynku — powiedziała. — Może to ktoś taki jak ja, ale mądrzejszy i wie coś o elektryczności. Jutro rano pójdę tam i sprawdzę.
Śpiąc i budząc się, nieruchoma i drżąca, myślała o tym, że słyszy coś, czego nie można usłyszeć: dźwięk zmiany, zarazy, rzeki i przesuwających się brązowych płacht, jakby śpiewacy w wielkim kościelnym chórze wyśpiewywali ciszę szeroko otwartymi ustami.
23
Paulsen-Fuchs z przytłumionym zgrzytem przesunął stojące w komorze obserwacyjnej krzesło i usiadł na nim wygodnie. Bernard patrzył na niego z łóżka niezbyt przytomnie.
— Tak wcześnie rano — powiedział.