Paul — pamięć genetyczna. Ten sam mechanizm co biologika. W każdym z nas jest wiele ludzkich losów, zamkniętych we krwi, w tkankach.
Obciążenie lokalnej czasoprzestrzeni. Zbyt wiele. Gogarty. Przepchnąć się przez… nie mają na to rady. Trzeba wykorzystać. My… wy… oczywiście nie możecie nie chcecie ich powstrzymać.
Są wielkim osiągnięciem.
Kochają. Współpracują. Znają dyscyplinę, lecz są wolne, znają śmierć, lecz są nieśmiertelne.
Teraz znają mnie dokładnie, całkowicie. Wszystkie moje myśli i motywy. Jestem tematem ich sztuki, ich cudownej, żywej fikcji. Odbiły mnie w tysiącach egzemplarzy. Które „ja” pisze te słowa? Nie wiem. Nie ma już oryginału.
Mogę się udać w milion stron. Mogę przeżyć milion żywotów. (I to nie tylko w *pieśni krwi* — ale we Wszechświecie Myśli, Wyobraźni, Fantazji!) by później zebrać moje odrębne „ja”, urządzić burzę mózgów i zacząć wszystko od nowa. Narcyzm przekraczający granice dumy, bliskości, pokrewieństwo, coś więcej niż wieczne życie (znalazły ją!)
Każdy z nas ma tysiące, dziesiątki tysięcy duplikatów, w zależności od kwalifikacji, od funkcji. Nikt nie musi umrzeć, ale z biegiem czasu wszystko lub prawie wszystko zmieni się. Po upływie określonego czasu większość z miliona „ja” nie będzie nawet podobna do „mnie” obecnego, bowiem zmieniamy się bez ograniczeń. Nasze umysły pracują wśród nieskończonej rozmaitości podstaw życia.
Paul, szkoda że nie możesz się z nami połączyć.
Jesteśmy świadomi wywieranych na ciebie nacisków.
(brak tekstu 0847-1023)
Nie naciskam klawiszy. Wniknąłem w klawiaturę, w elektronikę.
Wiem, musisz zniszczyć.
Zaczekaj. Zaczekaj do 1130. Zrób to dla starego przyjaciela.
Nie lubię dawnego siebie, Paul. Pozbyłem się go. W większości. Odciąłem wyschłe gałązki. Uwolniłem i przekształciłem całe sekcje moich pięćdziesięciu dwóch lat. Można tu być świętym lub popełnić wszystkie grzechy. Kto ze świętych nie zna grzechu?
(brak tekstu 1035-1105) Gogarty.
CGATCATTAG /UCAGCUGCGAUCGAA/ Teraz imię. Gogarty. Zdumiewający Gogarty. Zbyt, zbyt gęste, za dużo obserwacji, teoretyzowania, o wiele za dużo życia. Wiedzą o AP. Wszystkie, do najmniejszych, zajrzały w AP. Mówią nam, przygotowują. Wszystkie pójdą razem. Strach, śmiertelny cudowny strach, najpiękniejszy strach, Paul, nie zwierzęcy, lecz przeczuty w myśli, nic takiego nie znałem. Strach przed wolnością bez granic teraz, a wydaję się już cudownie wolny. Tak wiele wolności, musimy się zmienić, by ją przyjąć. Nie do rozpoznania.
Paul 1130 tyle czasu trzeba
1130 1130 1130
Tak wiele uczuć dla starych, uczucie kurczaka dla jajka, mężczyzny dla matki, ucznia dla szkoły.
Rozdzielam się. Pisze ktoś inny.
Spotykam sam siebie. Grupy dowódcze koordynują. Święto. Tak wiele, tak bogatych. Trzy ja zostaję by pisać już bardzo różne. Przyjaciele wrócili z wakacji. Pijany doświadczeniem wolność wiedza.
Olivia czeka…
I Paul to jest zarośnięty rzęsą stawek brudny zaułek noocytów nie jak AP Krótko. Nadchodzi Nowy Rok!
NOVA
(koniec tekstu 1126.39)
Heinz. Paulsen-Fuchs przeczytał te ostatnie słowa, oderwał wzrok od monitora i podniósł brwi. Opierając dłonie na poręczach fotela spojrzał na wiszący na ścianie zegar.
1126.46
Popatrzył na doktor Schatz i wstał. — Otwórz drzwi — powiedział.
Nacisnęła przycisk i otworzyła drzwi do komory obserwacyjnej.
— Nie. Do laboratorium. Zawahała się.
1126.52
Podbiegł do konsoli, odepchnął ją bezceremonialnie i błyskawicznie przerzucił trzy dźwignie, nie trafiając w ostatnią i powtarzając ruch.
1127.56
Trójwarstwowy luk zaczął się powoli otwierać.
— Herr Paulsen-Fuchs…
Wcisnął się w wąską, trzydziestocentymetrową szczelinę, przebiegł przez zewnętrzną warstwę izolacyjną, czuł chłód panującej tu niedawno próżni, przebiegł przez strefę podwyższonego ciśnienia, ucisk w uszach, wbiegł do komory wewnętrznej.
1129.32
Laboratorium wypełniał ogień. Pomyślał przelotnie, że doktor Schatz rozpoczęła tajemniczą procedurę odkażania, rozpętując śmierć… Lecz mylił się.
1129.56
Płomienie opadły, pozostawiając po sobie zapach ozonu i coś wiszącego nad łóżkiem, coś skręcającego się w powietrzu jak soczewka.
Łóżko było puste.
1130.00
44
Suzy poczuła się niedobrze i odstawiła talerz.
— Czy to już? — spytała w pustkę, otulając się ciaśniej swym płaszczem. — Kenny, Howard, czy to już? Cary?
Stała pośrodku gładkiego okrągłego placyku, mając za plecami szary, dostarczający jedzenia cylinder. Słońce krążyło po nieregularnych kołach, powietrze wydawało się migotać. Zeszłej nocy Cary powiedział jej we śnie, co się ma wydarzyć, powiedział jej to, co mogła zrozumieć.
— Cary? Mamo? Płaszcz zesztywniał.
— Nie odchodźcie! — krzyknęła.
Powietrze znów się ociepliło, niebo wyglądało jak pokryte szarym werniksem. Chmury wygładziły się, przypominały smugi oleju. Pomiędzy pokrytym kolumnami wzgórzem po jednej stronie placyku a naszpikowanym kolcami wielościanem po drugiej powiał wiatr. Kolce wielościanu rozbłysły błękitnym światłem i zadrżały. Sam wielościan podzielił się na trójkątne kliny, a z pomiędzy klinów biło światło czerwone jak płynna lawa.
To już? Prawda? — zapytała z płaczem Suzy. W zeszłym tygodniu śniła tak długo i tak wiele widziała w snach, że teraz nie była już pewna, co jest prawdziwe, a co nie.
— Odpowiedzcie mi!
Płaszcz zadrżał i uformował kaptur nad jej głową. Kaptur zasunął się pod szyję Suzy i osłonił czoło dziewczyny cienką białą, przezroczystą warstwą. Obrósł dłonie formując rękawice, obrósł nogi i stopy, otulił ją ściśle, zostawiając jednak pełną swobodę ruchów.
Powietrze zapachniało słodko pokostem, owocami, kwiatami. A także, po chwili, ciepłym, świeżym chlebem. Płaszcz osłonił całą twarz Suzy, próbowała go zedrzeć paznokciami. Tarzała się po ziemi, dopóki rozbrzmiewający w uszach głos matki nie kazał jej przestać. Leżała pośrodku placyku, przez przejrzystą zasłonę patrząc w niebo. Uspokój się. Bądź cicho! To był głos matki, stanowczy choć łagodny. Byłaś bardzo upartą dziewczynką, mówił głos, odrzuciłaś wszystkie nasze prośby. Cóż, na twoim miejscu może zrobiłabym to samo. Teraz pytam po raz ostatni, decyduj szybko. Czy chcesz się do nas przyłączyć?
— Czy umrę, jeśli odmówię? — zapytała Suzy stłumionym głosem.
Nie. Ale będziesz samotna. Nikt z nas nie zostaje.
— Zabierają was?
A co mówił Cary? Słyszałaś, Kwiatuszku? To był Kenneth.
Próbowała zedrzeć płaszcz.
— Nie opuszczajcie mnie! Więc chodź z nami.
— Nie! Nie mogę!
Nie mamy czasu, Kwiatuszku. To ostatnia szansa. Niebo miało kolor głęboki, jaskrawy, pomarańczowożółty. Chmury znikły, pozostały z nich splątane, rozerwane nici.
— Mamo, czy to bezpieczne? Czy będę się bać? Zupełnie bezpieczne. Chodź z nami, Suzy.
Usta miała jak sparaliżowane, a jej mózg wydawał się pękać z trzaskiem.
NIE! pomyślała.
Głosy umilkły. Przez pewien czas widziała tylko przesuwające się błyskawicznie czerwone i zielone linie. Bolała ją głowa i czuła się tak, jakby miała zwymiotować.