Gdzieś wysoko rozbłysło powietrze. Powierzchnia placyku pod jej stopami skurczyła się, drżąc i pękając.
Przez jedną oszałamiającą chwilę Suzy znajdowała się w dwóch miejscach na raz. Była z nimi — zabrali ją, teraz, w tym momencie, rozmawiała z mamą, z braćmi, z Carym, z przyjaciółmi.
I stała na potrzaskanym placu, otoczona ruinami pagórka i wielościanu. Budowle rozpadały się jak wysychające na słońcu zamki z piasku. Uczucie rozdwojenia nagle minęło. Minął zawrót głowy. Niebo było znów błękitne, choć na jego fragmenty nie mogła patrzeć bez bólu.
Płaszcz zsunął się z Suzy i rozpadł w pył, nie do odróżnienia od pyłu pokrywającego placyk.
Wstała i otrzepała się.
Wyspa Manhattan była płaska i pusta jak tortownica. Z południa nadciągały gęste, czarne chmury. Obróciła się. Tam, gdzie stał cylinder zjedzeniem, leżały dziesiątki pudełek wypełnionych bezładnie puszkami. Na wierzchu najbliższego spoczywał otwieracz.
— Pomyślały o wszystkim — powiedziała Suzy McKenzie.
Po chwili zaczął padać deszcz.
TELOFAZA
Luty następnego roku
45
Zima płonącego śniegu ciężko ugodziła Anglie. Tej nocy niebo od Anglesey do Margate zasnuły czarne jak atrament chmury przysłaniające gwiazdy, zrzucając świecące błękitne i zielone płatki na ląd i na morze. Te, które spadły do wody, znikały natychmiast, ląd okrywały jednak delikatnym błyszczącym płaszczem rozbłyskującym pod stopą niczym rozżarzone węgle, na które dmuchnie się miechem.
Elektryczne piecyki, termostaty i regulatory centralnego ogrzewania już przed miesiącem okazały się zawodne. Piecyki katalityczne, spalające czystą benzynę, cieszyły się wielką popularnością, dopóki leżały w sklepach, a później sprzedawane były po podwyższonej cenie, bowiem produkujące je maszyny też okazały się zawodne.
Antyczne, węglowe piece i bojlery przeżywały drugą młodość. Anglia i Europa po cichutku i spokojnie cofnęły się w przeszłe, ciemniejsze wieki i nie było sensu protestować, skoro siły, które do tego doprowadziły, pozostawały niezgłębione.
W większości domów i mieszkań po prostu panował chłód. Zdumiewało tylko to, że liczba chorych i zmarłych z zimna w dalszym ciągu malała, jak w ciągu zeszłego roku. Choroby powodowane przez wirusy nie występowały. Nikt nie potrafił tego wytłumaczyć.
Przemysł alkoholowy podupadł. Piekarnie drastycznie zmieniły swą produkcję; większość z nich wypiekała teraz ciasta i niefermentowany chleb. Na całym świecie mikroskopijne organizmy zmieniły się wraz z klimatem, zawodne jak maszyny i elektryczność. We wschodniej Europie i Azji panował głód, przyczyniając się do powstania (lub potwierdzający) koncepcje „kary Boskiej”. Światowe rogi obfitości nie istniały, a wiec nie mogły sypać żywnością.
Wojna nie była żadnym rozwiązaniem. Łączność radiowa, ciężarówki i samochody, samoloty, rakiety i bomby — po prostu nie można było na nich polegać. Tylko kilka krajów Środkowego Wschodu, choć bez większego entuzjazmu, ciągle jeszcze regulowało dawne porachunki, ale pogoda zmieniła się i tam. Całymi tygodniami płonący śnieg spadał na Damaszek, Bejrut i Jerozolimę.
Określenie „zima płonącego śniegu” podsumowało wszystko, co już poszło źle i jeszcze szło źle, nie tylko pogodę.
Citroen Heinza Paulsen-Fuchsa ślizgał się po wyboistej drodze, klekocząc łańcuchami śnieżnymi. Kierowca prowadził ostrożnie, muskając gaz, hamując delikatnie na śliskich zjazdach i w ogóle próbując trzymać silnik na chodzie. Na wysokim siedzeniu pasażera stał koszyk piknikowy, a w nim wielka torba wypełniona kryminałami i mniejsza, z butelką w środku. Bardzo niewiele maszyn jeszcze funkcjonowało. Pharmek zamknięto przed sześcioma miesiącami z powodu poważnych kłopotów remontowych. Najpierw zatrudniono więcej ludzi, mających zastąpić maszyny, ale wkrótce okazało się, że fabryki nie mogą działać mając wyłącznie ludzi.
Citroen zatrzymał się przy drewnianym zamku. Paulsen-Fuchs opuścił okno, by móc go lepiej zobaczyć. Camusfearna, głosił wyrzeźbiony ręcznie napis. Dwa kilometry na wprost.
Cała Walia sprawiała wrażenie pokrytej fosforyzującą morską pianą. Z czarnego nieba sypały się galaktyki lśniących płatków śniegu, każdy z nich naładowany tajemniczym światłem. Podniósł okno i patrzył, jak padają na przednią szybę i jak rozbłyskują, zmiatane przez wycieraczki.
Nie włączył świateł, chociaż była noc. Blask śniegu wystarczał. Ogrzewanie zabulgotało groźnie. Samochód ruszył.
W piętnaście minut później skręcił w prawo, w pokrytą śniegiem żwirową drogę i zjechał nią do Camusfearna. Przy brzegu maleńkiej zatoki, wokół zamarzniętej i pokrytej nierównym lodem przystani, stały wszystkiego cztery domki, wyraźnie widoczne wśród śniegu dzięki ciepłym, żółtym, bijącym z okien światłom. Leżący za nimi ocean był tak czarny i pusty jak niebo.
„Ostatni dom po stronie północnej,” powiedział Gogarty. Paulsen-Fuchs nie zauważył zakrętu, zjechał poślizgiem po zamarzniętej darni, lecz zdołał jakoś wyjechać tyłem na drogę.
Czegoś nawet na pół tak szalonego nie zrobił od trzydziestu lat. Silnik citroena przerwał, zawarczał, zakrztusił się i stanął zaledwie dziesięć metrów od starego, wąskiego garażu. Świecący śnieg wirował i marzył.
Dom, w którym mieszkał Gogarty, był stary. Zbudowany z kamienia wybielonego przez deszcze, otynkowany na biało, kształtem przypominał piętrową, przykrytą gontem cegłę. Od północy dobudowano do niego garaż z blachy falistej na drewnianym szkielecie, pomalowany również na biało. Drzwi garażu otworzyły się, słabe, pomarańczowe światełko rozbłysło we wszechogarniającym błękitnozielonym blasku. Paulsen-Fuchs wyjął butelkę z papierowej torby, wsadził ją do kieszeni płaszcza i wysiadł z samochodu. Śnieg rozbłyskiwał jasno pod jego butami.
— Na Boga — krzyknął Gogarty, wychodząc na spotkanie. — Nic spodziewałem się, że spróbuje pan podróży w taką pogodę.
— No cóż — odpowiedział Paulsen-Fuchs. — Szaleństwo znudzonego staruszka, nie? — Niech pan wejdzie. Właśnie napaliłem w kominku. Dzięki Bogu drewno ciągle jeszcze płonie. Gorącej herbaty? Może kawy? Co tylko pan sobie życzy. — Irlandzkiej whisky! — krzyknął Paulsen-Fuchs, zabijając dłonie.
— Taaak. Gogarty otworzył szeroko drzwi. — Tylko że pan jest w Walii, a whisky nie można dostać nigdzie. Niestety, mnie się już skończyła.
— Przywiozłem swoją. — Paulsen-Fuchs wyjął z kieszeni płaszcza butelkę Glenlivet. — Bardzo dobra. Bardzo droga.
Płomień tańczył wesoło i trzaskał w kominku, wspomagając elektryczność, na której nie bardzo można było polegać. Wnętrze domu wyglądało jak magazyn biurek — w dużym pokoju było ich aż trzy, a na jednym stał zasilany z baterii komputer („Nie działa od trzech miesięcy,” poinformował Gogarty) — i regałów z książkami. Na etażerkach leżały muszle i stały butelki z rybami, był tam także antyczny tapczan pokryty różowym aksamitem, mechaniczna maszyna do pisania Olivetti, warta chyba fortunę, i rysownica, tonąca w zwiniętych miedziorytach. Ściany ozdobiono oprawionymi osiemnastowiecznymi grafikami przedstawiającymi kwiaty.
Gogarty zdjął czajnik z ognia i nalał herbaty do dwóch filiżanek. Paulsen-Fuchs usiadł w starym, zbyt miękko wyściełanym krześle i z prawdziwą przyjemnością wypił podaną mu mieszankę piorunującą. Dwa koty: jeden pomarańczowy i zjeżony, drugi czarny, długowłosy i płaskonosy, zjawiły się w pokoju i ułożyły przy ogniu, patrząc na gościa z mieszaniną łagodnego zaciekawienia i niechęci.