— Bardzo obrazowe — powiedział. — Wydaje się potwierdzać, co powiedziałem w zeszłym roku. Że Wszechświat jest domem bez fundamentów. Jeśli pojawi się dobra hipoteza, wyjaśniająca zaszłe zdarzenia, fundamenty zmieniają odpowiednio kształt i pojawia się wielka teoria.
— A więc nie istnieje rzeczywistość stała?
— Najwyraźniej nie. Złe hipotezy, nie odpowiadające temu, co się zdarzyło na naszym poziomie, są przez Wszechświat odrzucane. Te dobre, potężne, przyjmuje w swą strukturę.
To bardzo kłopotliwe dla teoretyka. Gogarty skinął głową.
— Ale pozwoli nam wyjaśnić, co się dzieje na naszej planecie.
— Och!
— Wszechświat nie jest taki sam na zawsze. Funkcjonująca teoria określa rzeczywistość tylko na jakiś czas, a później Wszechświat musi przeprowadzić parę zmian.
— Pomieszać nam szyki, żebyśmy nie byli zbyt zadowoleni z siebie?
— Oczywiście. Tylko że zmian rzeczywistości nie można dojrzeć. Muszą się odbyć na poziomie, który nie został określony obserwacją. A więc, kiedy noocyty badały wszystko aż do najniższego możliwego poziomu, Wszechświat nie mógł zareagować, nie mógł się przekształcić. Powstało coś w rodzaju napięcia. Noocyty zorientowały się, że nie mogą dłużej pozostawać w makroświecie, więc… cóż, właściwie nie wiem nawet, co zrobiły. W każdym razie znikły, napięcie zostało wyzwolone nagle i to spowodowało wstrząs. Wszystko się pomieszało. Zmiana była zbyt gwałtowna, świat jest nierówno zbalansowany. W rezultacie Wszechświat stał się niezborny, przynajmniej tu, w naszym sąsiedztwie. Stąd płonący śnieg, zawodne maszyny, rodzaj łagodnego chaosu. Łagodnego, bowiem… — Wzruszył ramionami. — Obawiam się, że to kolejne szaleństwo.
— Posłuchajmy.
— Bowiem chcą nas ocalić, ilu tylko się da, na przyszłość.
— Wielka Zmiana?
— Tak.
Paulsen-Fuchs popatrzył na Gogarty’ego nieruchomym wzrokiem, a później potrząsnął głową.
— Jestem na to za stary — powiedział. — Wiesz, wizyta w Anglii przypomniała mi wojnę. Anglia musiała wyglądać właśnie tak podczas tego, co wy nazywacie „Blitz”. I Niemcy pod koniec wojny.
— Stan oblężenia?
— Właśnie. Tylko że my, ludzie, jesteśmy strasznie delikatni pod względem równowagi chemicznej. Myślisz, że noocyty przeciwdziałają nadmiernej śmiertelności?
Gogarty jeszcze raz wzruszył ramionami i sięgnął po list.
— Czytałem go setki razy w nadziei, że znajdę jakiś punkt zaczepienia, coś, co pozwoli mi odpowiedzieć na to pytanie. Nie znalazłem nic, kompletnie nic.
Westchnął.
— Nie jestem nawet w stanie zaryzykować jakiegoś przypuszczenia.
Paulsen-Fuchs skończył grzankę.
— Tej nocy miałem sen — powiedział. — Bardzo rzeczywisty. W tym śnie zapytano mnie, ile razy potrząsnął moją dłonią ktoś, kto mieszkał w Ameryce. Czy to coś znaczy? Jak myślisz?
— Nie pomijać niczego. To moje motto.
— A co jest w liście teraz? Ty go przeczytaj. Gogarty rozłożył list i uważnie przepisał wiadomość.
To samo. Nie, zaraz, doszło jedno słowo, teraz jest: „wielkie zmiany wkrótce”.
Na chwilę zaświeciło słońce, więc poszli na spacer. Zamarznięty śnieg trzeszczał i skrzypiał pod ich butami, zgniatającymi go w lód. Powietrze było bardzo zimne, ale wiatr wiał słabo.
— Czy jest jakaś szansa na to, że wszystko się ułoży, powróci do normy?
Gogarty wzruszył ramionami.
— Powiedziałbym, że tak. Gdybyśmy mieli do czynienia z siłami natury. Ale listy Bernarda wcale o tym nie świadczą, prawda? Jestem ignorantem — dodał nagle. Z jego ust wypłynął obłoczek pary. — Jakie to odświeżające. Ignorant. Jestem obiektem działania nieznanych sił, jak to drzewo. Wskazał na przygiętą, powykręcaną sosnę, która wyrastała ze skarpy nad plażą. — Mogę już tylko czekać.
— Więc nie zaprosiłeś mnie tu po to, żebyśmy razem szukali wyjścia?
— Nie, oczywiście że nie. — Gogarty eksperymentalnie skruszył butem warstwę lodu na zamarzniętej kałuży. Pękła, ale nie było pod nią wody. — Wydawało mi się, że Bernard chce, byśmy byli tutaj. Albo przynajmniej razem.
— Przyjechałem z nadzieją na wyjaśnienia.
— Przepraszam.
— Nie, to nie jest cała prawda. Przyjechałem tu, bo w Niemczech nie mogłem znaleźć sobie miejsca. I nie tylko w Niemczech. Zostałem bezrobotnym dyrektorem. Nie mam firmy. Po raz pierwszy od lat jestem wolny. Mogę zaryzykować.
— A rodzina?
— Przez te wszystkie lata zmieniałem rodziny. Jak Bernard. A ty? Masz rodzinę?
— Miałem. Zeszłego roku pojechali do Vermont w odwiedziny do rodziców żony.
— Bardzo mi przykro.
Wrócili do domku. Wypili gorącą kawę, rozpalili ogień w kominku. Przeczytali list Bernarda.
Drodzy Gogarty i Paul,
Ostatnia wiadomość. Cierpliwości. Ile razy uścisnął ci dłoń ktoś, kogo już nie ma. Raz. Nic nie ginie. To ostatni dzień.
Przeczytali to obydwaj. Gogarty złożył list i dla bezpieczeństwa schował go do szuflady. Godzinę później, powodowany niejasnym przeczuciem, Paulsen-Fuchs sięgnął do niej, by przeczytać wiadomość jeszcze raz.
Szuflada była pusta.
46
Suzy wychyliła się przez okno, głęboko wdychając zimne powietrze. Nigdy jeszcze nie widziała niczego tak pięknego, nawet blask East River pod Mostem Brooklyńskim nie mógł równać się z tym widokiem. Płonący śnieg był prostym, eleganckim, czarującym wykrzyknikiem po ostatnim zdaniu w wyroku śmierci na świat, który oszalał. Tego była pewna.
Spędziła w Londynie dziewięć miesięcy. Ze swego małego mieszkanka, opłacanego przez ambasadę amerykańską obserwowała, jak krótko i gwałtownie zamierało życie miasta. Ukryła się w mieszkaniu. Patrzyła przez okno; widziała coraz mniej samochodów i ciężarówek na ulicach i coraz więcej ludzi maszerujących przez coraz głębszy śnieg. A później…
Później na ulicach było coraz mniej ludzi. Nie chodzą na spacery, myślała Suzy, wolą siedzieć w domach. Pracowniczka ambasady amerykańskiej odwiedzała ją raz na tydzień. Na imię miała Laurie, czasami przyprowadzała swego narzeczonego, Yvesa, który, mimo francuskiego imienia, był z urodzenia Amerykaninem. Laurie przychodziła, zawsze przynosząc Suzy jedzenie, książki dla dzieci, magazyny i wiadomości — ile ich było. Mówiła, że „fale” są coraz dziwaczniejsze. Oznaczało to, że nikt tak naprawdę nie ma wielkiego pożytku z radia. Ale Suzy zatrzymała swoje. Nie działało od chwili, gdy upuściła je wychodząc z helikoptera, pękło i nawet nie szumiało, ale zachowała je, bo było jedyną rzeczą, która należała tylko do niej.
Odeszła od okna i zamknęła oczy. Nawet wspomnienia o tym, co się zdarzyło, bolały. Bolało wspomnienie o tym, jak bardzo czuła się opuszczona, kiedy stała pośrodku Manhattanu i samej sobie wydawała się taka głupia. Helikopter wylądował kilka tygodni później, zabrał ją na wielki, stojący blisko brzegu lotniskowiec…
Powieźli ją przez cały ocean do Anglii, znaleźli jej mieszkanie w Londynie, niewielkie i przytulne, prawie zawsze czuła się w nim dobrze. Laurie przychodziła i przynosiła Suzy wszystko, czego Suzy potrzebowała.
Ale dzisiaj nie przyszła. I nigdy nie przychodziła po zmroku. Śniegu było dużo i świecił jasno. Ślicznie.
Dziwne, ale wcale nie czuła się samotna.