— Wynoś się — wychrypiał. — Resztę twoich gratów prześlemy później.
Vergil podniósł pudełko. Uczucie chłodu w ramieniu znikło. Rothwild odprowadził go po schodach i przez korytarz aż do wyjścia. Walter przyjął znaczek z nieruchomą twarzą, a Rothwild poszedł za Ulamem aż na parking.
— Pamiętaj o umowie — powiedział. — Po prostu pamiętaj, co ci wolno, a czego nie wolno mówić.
— Chyba wolno mi powiedzieć jedno — stwierdził Vergil, starając się mówić wyraźnie mimo ogarniającej go wściekłości.
— Co takiego?
— Pieprz się! Wszyscy się pieprzcie!
Przejechał obok znaku Genetronu myśląc o tym, co wydarzyło się w surowych murach tej firmy. Zerknął na czarny sześcian, zaledwie widoczny przez gęstwę drzew eukaliptusowych.
Najprawdopodobniej jego eksperyment właśnie się skończył. Przez chwilę czuł spowodowane niesmakiem i napięciem mdłości. A później pomyślał o miliardach limfocytów, które właśnie zabił. Uczucie mdłości narastało, musiał kilkakrotnie przełknąć, by pozbyć się z ust kwaśnego smaku. — Pieprzę — powiedział. — Pieprzę wszystko, czego się tylko dotknę.
4
Ludzkość to jurna banda, zdecydował Vergil, wiercąc się na stołku i patrząc na widoczne wszędzie wokół niego przejawy przemożnego instynktu seksualnego. W rytmie łagodnej, „kosmicznej” muzyki tańczący powoli i z wdziękiem przesuwali się w koło po parkiecie, migające, bursztynowe światła wydobywały z ciemności stłoczone i ściśnięte kobiece i męskie ciała. Za barem zdumiewająca ilość polerowanych mosiężnych kurków z szumem pluła alkoholami, przede wszystkim dobrymi winami sprzedawanymi na szklanki oraz czterdziestoma siedmioma rodzajami kawy. Przeważała kawa — na niebie pojawiły się pierwsze światła poranka, już wkrótce bar „Weary’s” zacznie się opróżniać przed zamknięciem.
Ostatnie, rozpaczliwe wysiłki mające prowadzić do znalezienia partnera można już było dostrzec bez najmniejszego problemu. Podrywano szybciej i mniej finezyjnie. Tuż obok Vergila niski facecik w wymiętym błękitnym garniturku oświadczał się na jedną noc kruchej czarnowłosej dziewczynie o azjatyckich rysach. On sam przyglądał się temu wszystkiemu z pewnego oddalenia. Przez całą noc nawet nie próbował przygadać żadnej z obecnych tu kobiet, a i one najwyraźniej nie miały na niego ochoty.
Z pewnością nie był najatrakcyjniejszym mężczyzną w towarzystwie. Chodził powłócząc nogami — choć prawdę mówiąc rozstawał się ze stołkiem wyłącznie po to, by przejść do wiecznie zatłoczonej toalety. Przez kilka ostatnich lat zbyt wiele czasu spędził w laboratorium i jego cera nabrała w odcieniu niepopularnego podobieństwa do cery Królewny Śnieżki. Nie wyglądał na szczególnie zachwyconego otoczeniem i nie miał zamiaru zwracać na siebie uwagi jakimiś bzdurami. Bogu dzięki klimatyzacja u „Weary’ego” działa sprawnie i katar sienny już go tak nie męczył. Spędził tę noc przede wszystkim obserwując z zainteresowaniem niezwykłe bogactwo — i oczywiste ubóstwo — taktyk, według których zwierzę męskie osacza zwierzę żeńskie. Czuł się odgrodzony od tego świata, zamknięty w odległej i nieco samotnej sferze. Nie miał zamiaru wyciągać ręki poza jej granice. A więc czemu, pytał sam siebie, czemu przyszedł do „Weary’ego”? Po co w ogóle tu przy-lazł? Nigdy jeszcze w swoim życiu nie podrywał dziewczyny u „Weary’ego” ani w żadnym innym barze dla samotnych.
— Cześć!
Vergil drgnął i odwrócił się, patrząc przed siebie rozszerzonymi oczami.
— Przepraszam. Nie chciałam cię przestraszyć. Potrząsnął głową.
Dziewczyna miała może dwadzieścia osiem lat, złoto-blond włosy i ładną, choć nie olśniewająco piękną twarz. Jej największym atutem były wielkie czyste, piwne oczy… a może także i nogi, przyznał zerkając odruchowo w dół.
— Nie przychodzisz tu chyba zbyt często — stwierdziła dziewczyna, oglądając się za siebie. — A może jednak? To znaczy, ja też tu na ogół nie bywam, więc trudno mi powiedzieć…
Vergil potrząsnął głową.
— Nie przychodzę. Nie mam po co. Nie odnoszę olśniewających sukcesów.
Odwróciła ku niemu uśmiechniętą twarz.
— Wiem o tobie więcej, niż myślisz. I nie muszę nawet czytać tego z dłom^Jesteś mądry. Pierwsza klasa.
— Tak? — zapytał, czując się niezręcznie.
— Umiesz się posługiwać rękami. — Dotknęła kciuka jego spoczywającej na kolanie dłoni. — Masz bardzo ładne ręce. Można nimi wiele zrobić. Ale nie są brudne, więc nie jesteś mechanikiem. I próbujesz się dobrze ubrać, tylko…
Roześmiała się z lekka podpitym chichocikiem i zakryła usta dłonią.
— Przepraszam. Przynajmniej się starasz.
Vergil spojrzał na swą bawełnianą koszulę, czarną w zieloną kratę i czarne spodnie. Ubranie było nowe. O co jej mogło chodzić? Może to pantofle? Jakby nieco wytarte.
— Pracujesz… zaraz… — Umilkła, gładząc się palcem po policzku. Jej długie kształtne, błyszczące brązowym lakierem paznokcie były arcydziełem sztuki manicure. — …Jesteś technikiem!
— Słucham?
— Pracujesz w jednym z tych laboratoriów! Masz zbyt długie włosy, żeby być w marynarce, zresztą oni rzadko tu zachodzą. Chociaż, co ja tam mogę wiedzieć… Pracujesz w laboratorium i… nie jesteś szczęśliwy. Dlaczego?
— Ponieważ… — zaczął i przerwał. Przyznanie się do bezrobocia nie było strategicznie wskazane. Miał przed sobą sześć miesięcy zasiłku i to, wraz z oszczędnościami, mogło na jakiś czas ukryć fakt, że nie ma dobrej pracy.
— Skąd wiesz, że jestem technikiem?
— Potrafię rozpoznać. Kieszeń twojej koszuli… — wsunęła w nią palec i odciągnęła lekko — wygląda na to, że brak w niej paczki ołówków. Takich, co to je obracasz i wtedy pokazuje się czubek.
Uśmiechnęła się rozkosznie i zilustrowała swój krótki wykład wysuwając różowy języczek.
— Tak?
— Tak. I nosisz takie wzorzyste skarpetki. Tylko technicy noszą teraz takie.
— Lubię je. — Vergil czuł, że powinien się jakoś bronić.
— Och, ja też. Chodzi o to, że… nigdy nie znałam technika. To znaczy intymnie.
O Boże!, pomyślał Vergil a głośno powiedział: — A co ty robisz? — I zaraz pożałował, że nie może połknąć tych słów.
— A bardzo bym chciała, chociaż pewnie myślisz, że jestem zbyt bezpośrednia — mówiła dalej, ignorując jego pytanie. — Słuchaj, bar zamykają za kilka minut. Nie musze już nic pić, a muzyka i tak mi się nie podoba. A tobie?
Nazywała się Candice Rhine. Pracowała, przyjmując ogłoszenia w La Jolla Night. Spodobało się jej jego sportowe volvo, spodobało się mieszkanie — trzypokojowy aparta-ment na trzecim piętrze luksusowego domu stojącego za-ledwie cztery przecznice od plaży w La Jolla. Vergil kupił je po okazyjnej cenie sześć lat temu, zaraz po ukończeniu szkoły medycznej, od profesora antropologii, który wkrótce potem wyjechał do Ekwadoru kończyć studia nad kulturą południowoamerykańskich Indian.
Candice weszła do jego mieszkania tak, jakby mieszkała tu od lat. Ruciła swój zamszowy żakiet na sofę, a bluzkę na stół w jadalni. Chichocząc wesoło powiesiła biustonosz na wiszącym nad stołem kinkiecie z chromu i szkła. Piersi miała małe, powiększone bardzo wąską klatką piersiową.
Vergil przyglądał się temu wszystkiemu z pełnym zachwytu niepokojem.
— No chodź, techniku — powiedziała dziewczyna stając nago w drzwiach sypialni. — Lubię futrzaki. Vergil przykrywał swe wielkie, prawdziwie kalifornijskie łóżko maleńką alpakową narzutką.