– Tak.
– Ale mogłaby ujrzeć je za pomocą własnej magii i zrzucić zaklęcie.
Wzruszył ramionami.
– Świat nigdy nie okazał się na tyle duży, by ukryć zwierzynę, którą tropiłem.
– Jesteś… doskonały – powiedziałam.
Spojrzał na okno za mną.
– Nie, księżniczko, obawiam się, że nie jestem. A najgorsze jest to, że nasi wrogowie już to wiedzą.
Bryza przeszła w wiatr wydymający białe zasłony. Widziałam mały szponiasty odcisk zastygły w migotliwej magicznej osłonie. Pół kontynentu dzieli mnie od najbliższego bastionu faerie. Wydawało mi się, że jestem wystarczająco daleko, byśmy mogli się czuć bezpieczni, ale najwidoczniej się myliłam. Po latach wygnania miałam wreszcie przy sobie jakąś cząstkę domu. Domu, który tak naprawdę nigdy się nie zmienił. Zawsze był piękny, zmysłowy i bardzo, bardzo niebezpieczny.
Rozdział 2
Niebo za oknami mojego gabinetu było niemal idealnie błękitne. Rzadko się takie widuje nad Los Angeles. Budynki w centrum miasta błyszczały w słońcu. Dzisiaj był jeden z tych rzadkich dni, które pozwalają ludziom wierzyć w to, że w LA trwa wieczne lato, stale świeci słońce, woda jest zawsze błękitna i ciepła, a wszyscy są piękni i uśmiechnięci. Prawda jednak jest taka, że nie wszyscy są tacy piękni i nie wszyscy się cały czas uśmiechają (jeśli o to chodzi, to LA ciągle ma jeden z najwyższych wskaźników samobójstw w kraju, co naprawdę nie nastraja zbyt optymistycznie), a ocean jest zimny i bardziej szary niż błękitny. Jedynymi ludźmi, którzy w południowej Kalifornii w grudniu wchodzą do wody bez odpowiednich kombinezonów, są turyści. Z tym wiecznie świecącym słońcem to też nie do końca prawda, bowiem od czasu do czasu lubi sobie tutaj popadać, a smog jest gęstszy niż w jakimkolwiek innym mieście. To był najpiękniejszy dzień, jaki tu widziałam od trzech lat. Aż żal, że zdarzył się tylko po to, by utrzymać przy życiu mit. Może ludzie po prostu chcą wierzyć w jakieś magiczne miejsce, a południowa Kalifornią o wiele lepiej się do tego nadaje niż Kraina Faerie. W każdym razie, na pewno jest od niej o wiele bezpieczniejsza.
Wcale mi się nie podobało, że marnuję taki piękny dzień, siedząc w czterech ścianach. W końcu jestem księżniczką. Czy to nie oznacza, że nie muszę pracować? Ano, nie. Tak samo, jak to, że jestem księżniczką elfów, nie znaczy od razu, że gdybym sobie zażyczyła góry złota, natychmiast by się ona w magiczny sposób przede mną pojawiła (a chciałabym!). Ten tytuł, podobnie jak wiele innych tytułów królewskich, ma niewielkie przełożenie na pieniądze, ziemię czy władzę. Jeśli faktycznie zostanę królową, to się zmieni; do tego momentu jestem sama. No, prawie sama.
Doyle siedział za mną na krześle stojącym przy oknie. Był ubrany tak jak ostatniej nocy, z tym że włożył jeszcze czarną skórzaną kurtkę i czarne okulary przeciwsłoneczne. Promienie słońca skrzyły się we wszystkich srebrnych kółkach tkwiących w jego uszach i sprawiały, że diamentowe ćwieki w płatkach uszu tworzyły maleńkie tęcze na blacie mojego biurka. Większość ochroniarzy bardziej martwiłaby się o drzwi niż o okna. W końcu znajdowaliśmy się dwadzieścia trzy piętra nad ziemią. Ale istoty, przed którymi Doyle mnie chronił, mogły równie dobrze przylecieć, jak przyjść. Stworzenie, które pozostawiło maleńki odcisk łapy na moim oknie, albo przypełzło jak pająk, albo przyfrunęło niczym ptak.
Siedziałam przy biurku, a promienie słońca grzały mnie w plecy. Tęcza z diamencików Doyle’a spoczęła na moich splecionych dłoniach, uwydatniając zieleń lakieru do paznokci. Lakier pasował do żakietu i krótkiej spódnicy. Światło słoneczne i szmaragdowa zieleń ubrania podkreślały czerwień moich włosów, a także zieleń i złoto moich oczu. Dobrałam takie cienie do powiek, by te barwy stały się jeszcze wyraźniejsze. Szminka była czerwona. Cała byłam radośnie kolorowa. Jedną z zalet tego, że nie udaję już człowieka, jest to, że nie muszę ukrywać blasku włosów, oczu i skóry.
Aż po blady świt zastanawialiśmy się, co to za istota usiłowała sforsować moją osłonę. W efekcie padałam z nóg. W końcu jednak zrobiłam sobie makijaż, ubrałam się i poszłam do biura, z myślą, że nawet jeśli zginę, to przynajmniej nieźle wyglądając. Wzięłam ze sobą mały, czterocalowy nóż. Wsunęłam go za podwiązkę, tak że metalowa rękojeść dotykała nagiej skóry. Po ostatniej nocy Doyle uznał, że tak będzie najlepiej, a ja się nie spierałam.
Nogi miałam grzecznie skrzyżowane, nie z powodu siedzącego przede mną klienta, ale z powodu człowieka, który przycupnął pod moim biurkiem. No, może nie dokładnie człowieka – goblina. Skóra Kitta jest biała jak światło księżyca, tak blada jak moja czy Rhysa albo Mroza. Gęste, lekko falowane, krótko przystrzyżone włosy są tak czarne jak włosy Doyle’a. Ma tylko cztery stopy wzrostu i przypominałby lalkę o wyglądzie mężczyzny, gdyby nie to, że jego plecy są pokryte błyszczącymi łuskami, a wielkie oczy w kształcie migdałów, tak błękitne jak dzisiejsze niebo, mają eliptyczne źrenice, co czyni go podobnym do węża. W jego ustach kryją się jadowite kły i długi niczym wstążka, rozwidlający się na końcu język, który sprawia, że syczy, gdy nie jest należycie skoncentrowany. Kitto nie czuje się dobrze w dużym mieście. Zdaje się czuć najlepiej, kiedy może mnie dotykać, przycupnąć przy mojej stopie, usiąść mi na kolanach, zwinąć się w kłębek przy mnie, kiedy śpię. Ostatniej nocy musiałam go wyprosić ze swojej sypialni, ponieważ Rhys nie zniósłby jego obecności. Kilka tysięcy lat temu gobliny wyłupiły mu oko. Nigdy im tego nie wybaczył.
Rhys stał w kącie przy drzwiach, w miejscu, w którym rozkazał mu stać Doyle. Miał na sobie drogi, biały prochowiec – wypisz, wymaluj Humphrey Bogart. Rhysowi bardzo się podoba, że jesteśmy prywatnymi detektywami, i zwykle w pracy nosi albo prochowiec, albo jeden z kapeluszy ze swojej ogromnej kolekcji. Do tego nakłada przepaskę na oko. Dzisiaj białą, ponieważ musiała pasować do koloru ubrania i włosów.
Kitto pogładził mnie po nodze. Nie spoufalał się przesadnie; po prostu musiał mnie dotykać. Naprzeciwko mnie siedział pierwszy klient. Jeffery Maison miał niecałe sześć stóp wzrostu, był barczysty, wąski w pasie, szykownie ubrany, miał zadbane dłonie i brązowe, misternie ufryzowane włosy. Jego uśmiech był tak olśniewająco biały, że nie ulegało wątpliwości, że jego zęby są dziełem bardzo drogiego dentysty. Był przystojny, ale bezbarwny, nijaki. Jeśli nad jego wyglądem pracowali chirurdzy plastyczni, powinien ich zwolnić, ponieważ jego twarz można było uznać za przystojną, ale nie można jej było zapamiętać. Dwie minuty po jego wyjściu miałoby się kłopoty z przypomnieniem sobie jakiejkolwiek jego cechy. Powiedziałabym, że jest niedoszłym aktorem, ale tacy nie mogą sobie pozwolić na doskonale skrojone, markowe garnitury.
Wciąż się uśmiechał, ale w jego oczach nie było radości. Spojrzenie miał ciągle utkwione w Doyle’u. Był bardzo niezadowolony z faktu, że w moim gabinecie znajdują się strażnicy. To nie wynikało z obawy – uczucia, które moi strażnicy budzą w wielu ludziach. Nie, panu Maisonowi chodziło o prywatność. Był tak niezadowolony, że miałam wielką ochotę poszczuć go Kittem. Powstrzymałam się jednak. To byłoby nieprofesjonalne. Bawiłam się tą myślą, próbując nakłonić Jeffery’ego Maisona, by mimo obecności strażników powiedział, co go do mnie sprowadza.
Dopiero kiedy Doyle oznajmił, że ta rozmowa albo będzie się toczyć przy nich, albo w ogóle, Maison się uspokoił. Chyba aż za bardzo. Siedział teraz przede mną, szczerząc te swoje ząbki jak perełki, i prawił mi komplementy.
– Nie widziałem jeszcze nikogo, kto by miał naturalne włosy w kolorze szkarłatu sidhe. Odnosi się wrażenie, że są zrobione z rubinów.