— Cześć Ernie! — mówię. — Nie męcz go dłużej, bo przetrzesz na wylot!
Spojrzał na mnie przez kieliszek, wymamrotał coś głosem brzuchomówcy i bez zbędnych słów nalał mi na cztery palce. Wdrapałem się na stołek pociągnąłem, zmrużyłem oczy, potrząsnąłem głową i powtórzyłem zabieg. Mruczy lodówka, szafa grającą trilka cichutko. Ernest posapuje w kolejny kieliszek — cisza, spokój… Dopiłem, postawiłem szklaneczkę na ladzie i Ernest w mgnieniu oka nalewa mi ponownie.
— Ho co, już cl lepiej? — burczy. — Przyszedłeś do siebie?
— Ty lepiej pilnuj swoich kieliszków — mówię. — A wiesz był jeden taki, też tak tarł, tarł i wywołał złego ducha. Potem żył sobie jak pączek w maśle.
— Znałeś go? — pyta Ernie z niedowierzaniem.
— A był tu jeden taki barman — opowiadam. — Jeszcze przed tobą.
— No i co?
— Ano nic. Jak myślisz, dlaczego oni tu przylecieli? Wszystko dlatego, że tamten bez przerwy tarł i tarł… Jak sądzisz, kto do nas przyleciał?
— A idź ty — mówi Ernie z uznaniem.
Potem poszedł do kuchni i wrócił z talerzem — przyniósł opiekane parówki. Postawił przede mną talerz, podsunął keczup, a sam ponownie zabrał się do kieliszków.
Ernest zna się na swojej robocie. Ma bezbłędne wyczucie, od razu widzi, że stalker wrócił ze Strefy, że towar będzie i Ernie wie, czego stalkerowi w takiej chwili potrzeba. To swój chłop ten Ernie! Dobroczyńca.
Zjadłem parówki, zapaliłem i zacząłem obliczać, ile też Ernie na nas zarabia. Jakie ceny płacą za towar w Europie tego nie wiem, ale tak kątem ucha słyszałem, że na przykład za „pustaka” dają tam około dwa i pół tysiąca, a Ernie płaci wszystkiego czterysta. Za „bateryjkę” można tam wyciągnąć co najmniej setkę, a my dostajemy w najlepszym razie dwie dychy. Da pewno z całą resztą sprawa wygląda podobnie. Co prawda przeszmuglowanie towaru do Europy również coś niecoś musi kosztować. Temu w łapę, tamtemu w łapę, komendant stacji też jest na pewno na ich utrzymaniu… Tak że jeśli się zastanowić, Ernest nie tak wiele wyciąga — około pięćdziesięciu procent, nie więcej, jeżeli wpadnie, to dziesięć lat katorgi ma jak w banku…
W tym momencie moje bogobojne rozważania przerywa jakiś ugrzeczniony typek, nawet nie usłyszałem, kiedy wszedł. Wykwitł obok mojego prawego łokcia i pyta:
— Czy można?
— Co za pytanie! — mówię. — Oczywiście!
Taki nieduży, szczuplutki, z zadartym noskiem i w czarnej muszce. Jakbym go gdzieś widział, ale gdzie — pojęcia nie mam. Włazi na stołek obok mnie i mówi do Ernesta:
— Poproszę whisky! — I od razu do mnie:
— Przepraszam, ale my się chyba znamy. Pan pracuje w Instytucie Międzynarodowym, prawda?
— Tak — mówię — A pan?
Typek zręcznie wyciąga z kieszeni wizytówkę i kładzie przede mną. Czytam: „Alois Machno, agent Biura Emigracyjnego”. Oczywiście, że go znam. Czepia się ludzi, żeby wyjeżdżali z miasta. Widzicie ich, nas i tak ledwie połowa została w Harmont, a oni chcą, żebyśmy wszyscy się wynieśli. Odsunąłem wizytówkę paznokciem.
— Nie — mówię — serdeczne dzięki. To nie dla mnie. Marzę, wie pan, żeby moje kości spoczęły w ojczystej ziemi.
— A dlaczego? — pyta z ożywieniem. — Proszę mi wybaczyć niedyskrecję, ale co pana tu trzyma?
Już się rozpędziłem, żeby mu powiedzieć, co mnie tu trzyma.
— Głupie pytanie! — odpowiadam. Słodkie wspomnienia dzieciństwa. Pierwszy pocałunek w miejskim parku. Tatuś, mamusia. Jak pierwszy raz urżnąłem się w trupa w tym oto barze. Drogi sercu komisariat policji… — Tu wyjmuję z kieszeni zasmarkaną chusteczkę i ocieram oczy — nie — mówię. — Za nic!
Alois pośmiał się, wypił łyczek whisky i z zadumą powiada:
— Nie mogę zrozumieć was, mieszkańców Harmont. Życie w mieście jest bardzo ciężkie. Władza należy do armii. Zaopatrzenie paskudne. Pod bokiem Strefa, żyjecie jak na wulkanie. W każdej chwili może wybuchnąć epidemia albo coś jeszcze gorszego. Jeszcze rozumiem starszych ludzi. Na stare lata trudno się ruszyć z miejsca. Ale pan… Ile pan ma lat? Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy, nie więcej… niechże pan zrozumie, że nasze biuro jest organizacją filantropijną, nasza działalność nie przynosi nam żadnego zysku. Po prostu chcemy, żeby ludzie opuścili to przeklęte miasto i zaczęli żyć normalnie. Przecież dajemy pewną sumę na początek, zapewniamy pracę na nowym miejscu… młodym, takim jak pan, umożliwiamy naukę… Nie, nie rozumiem!
— A co? — pytam — nikt nie chce wyjeżdżać?
— Nie tak znowu, żeby nikt… niektórzy dają się namówić, zwłaszcza jeżeli moją rodziny. Ale młodzież i starcy… No co was trzyma w Harmont? To przecież dziura, prowincja…
Teraz pokazalem mu na co mnie stać.
— Panie Machnol — mówię. — Ma pan świętą rację. Nasze miasteczko to dziura. Zawsze dziurą było i dziurą pozostało. Tylko że obecnie — mówię — to dziura w przyszłość. Przez tę dziurę my napompujemy wasz parszywy świat takimi rzeczami, że wszystko się zmieni. Życie stanie się inne, lepsze, i każdy będzie miał wszystko, czego mu trzeba. Podoba się panu taka dziura? Przez tę dziurę płynie wiedza. A kiedy już będziemy wiedzieli, co należy i wszyscy będą bogaci, polecimy do gwiazd i gdzie tylko zechcemy. Teraz już pan wie, co to za dziura…
W tym momencie przerwałem, ponieważ zauważyłem, że Ernest patrzy na mnie z ogromnym zdumieniem, i zrobiło mi się głupio. W ogóle nie lubię powtarzać cudzych słów, nawet jeżeli dajmy na to podobają mi się. Tym bardziej, że wychodzi mi to jakoś koślawo. Kiedy opowiada Kirył, człowiek słucha z otwartą gębą. A ja niby mówię to samo, a efekt jest zupełnie inny. Może dlatego, że Kirył nigdy Ernestowi na ladę towaru nie wykładał. No i dobrze…
Tu mój Ernest połapał się i szybko nalał mi tak na sześć palców od razu — opamiętaj się chłopcze, co się z tobą dzisiaj dzieje? A ostronosy pan Machno znowu delikatnie pociągnął swoją whisky i mówi:
— Tak, oczywiście… Wieczne akumulatory, „błękitne panaceum”… Ale czy pan naprawdę wierzy, że stanie się tak, jak pan powiedział?
— To nie pański interes, w co ja wierzę naprawdę a w co na niby — mówię. — Mówiłem panu o mieszkańcach miasta. A o sobie powiem tak: czego ja mam szukać w tej waszej Europie? Waszej śmiertelnej nudy? Cały dzień mam orać jak głupi, a wieczorem patrzeć w telewizor?
— No, niekoniecznie trzeba zaraz do Europy…
— A tam — mówię — wszędzie to samo, a na Antarktydzie jeszcze w dodatku zimno.
I co najdziwniejsze: mówiłem do niego i ze wszystkich sił wierzyłem w to, co mówię. I nasza Strefa, wiedźma przeklęta, zaraza morowa, w tym momencie była mi sto razy milsza niż ich wszystkie Europy i Afryki. A przecież nawet jeszcze nie byłem pijany, po prostu wyobraziłem sobie przez sekundę, jak wracam z pracy doszczętnie wypompowany, w tłumie podobnych mi kretynów, jak w tym ich metro gniotą mnie, depczą mi po nogach, jak mi wszystko obrzydło i jak już nic mi się nie chce.
— A co pan na to? — zwraca się ostronosy do Ernesta.
— Ja mam swój byznes — wyniośle odpowiada Brnie. — nie jestem byle kim! Ja wszystkie swoje pieniądze włożyłem w ten bar. Do mnie czasami nawet sam komendant zagląda, generał, jasne? Z jakiej racji mam stąd wyjeżdżać?
Pan Alois Machno zaczął mu coś wyjaśniać przy pomocy liczb, ale ja już nie słuchałem. Golnąłem sobie zdrowo, wygrzebałem z kieszeni garść bilonu, zlazłem ze stołka i na początek uruchomiłem na cały regulator grającą szafę. Jest tam taka jedna piosenka „Nie wracaj, jeżeli nie jesteś pewien”. Bardzo dobrze na mnie wpływa po Strefie… No więc szafa grzmi i zawodzi, a ja zabrałem swoją szklaneczkę i poszedłem w kąt, wyrównać stare rachunki z „jednorękim bandytą”, no i czas jak ptak poleciał… Przepuszczam ostatni bilon, a tu pojawiają się pod gościnnym dachem baru Richard Nunnun z Szuwaksem. Szuwaks już chodzi na rzęsach, przewraca oczami i szuka, komu by dać w mordę. A Richard Nunnun czule trzyma go pod ramię i odwraca jego uwagę dowcipami. Piękna para! Szuwaks, chłop jak byk, czarny jak noc, kędzierzawy, łapy do kolan, a Dick maleńki, zażywny i różowy, wcielenie bogobojności, brak mu tylko aureoli.