Dick milczy, patrzy na mnie spode łba i nawet się nie uśmiecha. Co u diabła, chce mnie wynająć, czy co? I dopiero w tym momencie do mnie dotarło.
— Poczekaj — mówię. — A kto to mógł być? Z „puddingiem” nawet w Instytucie nie wolno robić doświadczeń…
— Słusznie — mówi Dick bez pośpiechu i patrzy na mnie bez przerwy. — Doświadczenia stanowiące potencjalne niebezpieczeństwo dla ludzkości. Teraz już rozumiesz, kto to był?
Nadal nie rozumiałem.
— Przybysze z Kosmosu? — pytam. Dick roześmiał się, poklepał mnie po ramieniu i mówi:
— Piję za twoje zdrowie, o święta naiwności!
— Zgoda — mówię, ale krew mnie zalewa. Znalazł sobie naiwnego, sukinsyn! — Ej! — mówię. — Szuwaks! Dosyć tego spania, lepiej napij się z nami.
Nie, Szuwaks nie będzie pił. Szuwaks śpi. Położył swój czarny łeb na czarnym stoliku i śpi, ręce zwiesił do podłogi. Wypiliśmy z Dickiem bez Szuwaksa.
— No dobra — mówię. — Może jestem naiwny, a może nie jestem, ale na tego typa doniósłbym gdzie należy. Mało kto kocha policję tak, jak ja, ale sam bym poszedł i doniósł.
— Aha — mówi Dick. — A na policji zadaliby ci pytanie: A dlaczego właściwie ten typ zwrócił się akurat do ciebie ze swoją propozycją? No?
Pokręciłem głową.
— Wszystko jedno. Ty tłusty wieprzu, trzeci rok jesteś w mieście, ani razu w Strefie nie byłeś, „czarci pudding” widziałeś tylko w kinie, ale gdybyś tak zobaczył w naturze co on potrafi zrobić z człowiekiem… To, mój kochany, straszna rzecz, nie trzeba jej wynosić ze Strefy… Wiesz sam dobrze — stalkerzy to ludzie brutalni, sumienia mają niezbyt delikatne, ale na coś takiego nawet nieboszczyk Zgnilec by nie poszedł. Ścierwnik Barbridge też na to nie pójdzie… Nawet boję się pomyśleć, komu i po co może być potrzebny „czarci pudding”.
— No cóż — mówi Dick — masz zupełną rację. Tylko ja, rozumiesz, okropnie nie mam ochoty, żeby pewnego pięknego poranka znaleziono mnie w łóżeczku i stwierdzono, że zginąłem śmiercią samobójczą, nie jestem stalkerem, ale również jestem trzeźwym i brutalnym człowiekiem i życie mi się raczej podoba. Żyję już od dość dawna i, widzisz, przywykłem…
W tym momencie Ernest krzyknął od baru:
— Panie Nunnun! Telefon do pana!
— O psiakrew — mówi Dick z nienawiścią w głosie. — Pewnie znowu reklamacja. Wszędzie znajdą. Przepraszam cię, Red.
Wstaje i idzie do telefonu. A ja zostaję z Szuwaksem i z butelką, i ponieważ z Szuwaksa nie ma żadnego pożytku, bardzo troskliwie opiekuję się butelką. Diabli by wzięli tę Strefę, nigdzie nie ma przed nią ucieczki. Gdzie byś nie poszedł, z kim byś nie mówił — Strefa, Strefa, Strefa… Dobrze Kiryłowi gadać, że dzięki Strefie zapanuje wieczny pokój i nieziemska szczęśliwość. Kirył to fajny chłopak, nikt go głupim nie nazwie, przeciwnie, głowę ma, że daj Boże każdemu, ale przecież nie ma zielonego pojęcia o życiu. On nawet wyobrazić sobie nie może, ile wszelakiego draństwa kręci się koło Strefy. Teraz na przykład „czarci pudding” komuś jest koniecznie potrzebny. Ten Szuwaks chociaż i pijanica, chociaż ma fioła na tle religijnym, ale czasami, kiedy człowiek dobrze się zastanowi, rzeczywiście przychodzi mu do głowy — może naprawdę należy zostawić szatanowi co szatańskie?
Nie rusz gówna…
W tym momencie na krześle Dicka siada jakiś smarkacz w kolorowym szaliku.
— Czy pan Shoehart? — pyta.
— No? — mówię.
— Nazywam się Kreon — mówi. — Jestem z Malty.
— No — mówię — i co słychać na Malcie?
— Na Malcie dobrze słychać, ale ja nie o tym chciałem z panem mówić. Przysłał mnie Ernest.
Tak, myślę. To jednak bydlak ten Ernest. Ani krzty litości, ani odrobiny sumienia. Siedzi przede mną chłopiec — smagły, schludny, wesoły, pewnie jeszcze ani razu się nie golił, jeszcze ani razu nie całował dziewczyny, a Ernestowi to zwisa, on tylko o jednym myśli: żeby jak najwięcej ludzi zagonić do Strefy, a jak jeden na trzech wróci z towarem — też będzie dobrze…
— No i jak się czuje nasz dobry stary Ernest? — pytam. Kreon obejrzał się na bar i mówi:
— Moim zdaniem nieźle. Chętnie bym się z nim zamienił.
— A ja nie — mówię. — Napijesz się?
— Dziękuję, nie piję.
— No to zapal — mówię.
— Przepraszam pana, ale nie palę również.
— Niech Cię diabli — mówię — Więc po co ci w takim razie pieniądze?
Poczerwieniał, przestał się uśmiechać i cicho tak odpowiada:
— Chyba to jest tylko moja sprawa, prawda, panie Shoehart?
— Co racja, to racja — mówię i nalewam sobie na cztery palce. W głowie mi, należy zaznaczyć, już trochę szumi i ciało przenika taka przyjemna słabość, wypuściła mnie wreszcie Strefa. — Teraz jestem pijany — mówię. — Jak widzisz, bawię się. Chodziłem do Strefy, wróciłem żywy i z forsą. To nieczęsto bywa żeby żywy, i już niezmiernie rzadko, żeby z forsą. A więc na razie odłóżmy poważne rozmowy na kiedy indziej…
Tu Kreon zrywa się z krzesła, mówi „przepraszam”, okazuje się, że Dick wrócił. Stoi obok swojego krzesła i po jego twarzy widzę, że coś się stało.
— No — mówię — znowu twoje komory próżniowe są nieszczelne?
— Tak — mówi Dick. — Znowu.
Siada, nalewa sobie, dolewa mnie i widzę ja, że nie w reklamacji rzecz. Na reklamacje, powiedzmy to sobie wprost, Dick pluje z trzeciego piętra, nie na głupiego trafili!
— Wypijmy — mówi — Red. — I nie czekając na mnie wypija haustem całą swoją porcję i nalewa nową. — Ty wiesz — mówi — umarł Kirył Fanow.
W zamroczeniu nie od razu go zrozumiałem. Ktoś tam umarł, no to umarł.
— No cóż — mówię — wypijmy za spokój jego duszy…
Dick spojrzał na mnie, oczy mu się zrobiły okrągłe jak spodki, i dopiero wtedy poczułem jakby mi ktoś wymierzył cios w żołądek. Pamiętam, że wstałem, oparłem się o blat i patrzę na Dicka z góry na dół.
— Kirył?! — A przed oczami mam srebrną pajęczynę, znowu słyszę, jak ona rwie się i trzeszczy. I przez to okropne trzeszczenie głos Dicka dochodzi do mnie jak z drugiego pokoju.
— Zawał serca. Znaleźli go nagiego pod prysznicem, nikt nic nie rozumie. Pytali o ciebie, powiedziałem, że z tobą wszystko w porządku…
— A co tu jest do rozumienia? — mówię. — Strefa…
— Usiądź, Red — mówi Dick. — Usiądź i napij się.
— Strefa… — powtarzam i nie mogę przestać. — Strefa… Strefa…
Niczego nie widzę dokoła oprócz tej srebrnej pajęczyny. Cały bar zaplątał się w pajęczynę, ludzie poruszają się, pajęczyna cichutko potrzaskuje kiedy ktoś się o nią oprze. A w samym środku stoi Maltańczyk, twarz ma dziecinną, zdziwioną — nic nie pojmuje.
— Chłopcze — mówię do niego serdecznie. — Ile chcesz pieniędzy? Tysiąc wystarczy? Na! Bierz, bierz! — wpycham mu pieniądze i już krzyczę: — Idź do Ernesta i powiedz mu, że jest łajdakiem i kanalią, nie bój się, powiedz mu! Przecież to tchórz! Powiedz mu i natychmiast idź na dworzec, kup sobie bilet i wracaj na swoją Maltę! Nigdzie się nie zatrzymuj po drodze, jedź prosto do domu!
Nie pamiętam, co tam jeszcze krzyczałem. Pamiętam, jak znalazłem się przed ladą baru, Ernest postawił przede mną szklaneczkę na orzeźwienie i pyta:
— Zdaje się, że jesteś dzisiaj przy forsie?
— Tak — mówię — przy forsie…
— To może dług mi zwrócisz? Jak raz jutro miałbym na podatki.
Teraz dopiero widzę — ściskam w pięści paczkę banknotów. Patrzę na tę zieloną trawę i mamroczę: