Ostrożnie puścił gałązkę, odwrócił głowę i zaczął nadsłuchiwać. Gdzieś z prawej strony, niezbyt daleko, ale i nie blisko, na cmentarzu był ktoś jeszcze. Zaszeleściły liście i nawet chyba obsypała się ziemia, a potem z nieglośnym stuknięciem upadło coś ciężkiego i twardego. Red ostrożnie czołgał się tyłem wtulony w mokrą trawę. Znowu nad głową przeleciało światło reflektora. Red zamarł, śledząc bezszelestny promień, i wydało mu się, że między krzyżami, na grobie, siedzi nieruchomo człowiek ubrany na czarno. Siedzi, nie kryjąc się, oparty plecami o marmurowy obelisk i białą twarz z czarnymi jamami oczu zwrócił w stronę Reda. W rzeczywistości Red nie widział i w ciągu dziesiątej części sekundy nie mógł zobaczyć tych wszystkich szczegółów, ale wiedział dokładnie, jak to powinno wyglądać. Odpełzł jeszcze o kilka kroków dalej, wymacał w zanadrzu manierkę, wyciągnął i jeszcze przez jakiś czas poleżał spokojnie tuląc do policzka ciepły metal, następnie, nie wypuszając manierki, poczołgał się dalej. Więcej już nie nadsłuchiwał i nie rozglądał się.
W sztachetach była dziura i tuż przy samej dziurze na płaszczu przesyconym ołowiem leżał Barbridge. Nadal leżał na plecach, oburącz odciągał kołnierz swetra i cichutko, boleśnie sapał — sapanie chwilami przechodziło w jęk. Red usiadł obok i odkręcił manierkę. Potem ostrożnie wsunął rękę pod głowę Barbridge'a, wyczuwając całą dłonią lepką od potu, gorącą łysinę, i przysunął manierkę do warg starego. Było ciemno, ale w słabych poblaskach reflektorów Red widział szczecinę na jego policzkach. Barbridge chciwie wypił kilka łyków i zaraz poruszył się niespokojnie obmacując worek z towarem.
— Wróciłeś — wykrztusił. — Dobry chłopak… Rudy… nie zostawisz starego… żeby zdychał…
Red odrzucił głowę do tyłu i zdrowo pociągnął z manierki.
— Stoi zaraza — powiedział — jak przymurowany.
— To… nie przypadek… — wystękał Barbridge. Mówił urywanie, na wydechu — Ktoś doniósł. Czekają.
— Możliwe — powiedział Red. — Chcesz sobie jeszcze golnąć?
— Nie. Na razie wystarczy. Nie zostawiaj mnie. nie zostawisz — będę żył. Wtedy nie pożałujesz, nie zostawisz mnie. Rudy?
Red nie odpowiedział. Patrzył w stronę szosy, na błękitne błyski reflektorów. Marmurowy obelisk było widać i stąd, ale było niejasne, czy tamten nadal tam siedzi, czy zniknął.
— Słuchaj mnie. Rudy. nie gadam na wiatr, nie pożałujesz. Wiesz, dlaczego stary Barbridge żyje do dziś? Wiesz? Bob Małpolud nie wrócił. Bankier Faraon zginął — nic z niego nie zostało. Jaki to był stalker! A jednak zginął. Zgnilec tak samo. Okularnik Herman. Callagan. Fetę Krosta. Wszyscy. Ja jeden zostałem. A wiesz, dlaczego?
— Zawsze byłeś draniem — powiedział Red nie odrywając oczu od szosy. — Ścierwnik.
— Byłem draniem. To prawda. Inaczej nie można. Ale przecież wszyscy byli tacy sami. Faraon. Zgnilec. A tylko ja żyję. Wiesz, dlaczego?
— Wiem — powiedział Red, żeby się odczepić.
— Łżesz. Nie wiesz. Słyszałeś o Złotej Kuli?
— Słyszałem.
— Bajka, myślisz?
— Przestałbyś lepiej gadać — poradził Red. — Przecież tracisz siły.
— To nic. Ty mnie wyniesiesz. Tyle razy chodziliśmy razem! Czy mógłbyś mnie zostawić? Ja ciebie przecież znam od takiego. Od małego. I twego ojca znałem.
Red milczał. Okropnie chciało mu się palić, wyciągnął papierosa, wykruszył tytoń i powąchał, nie pomogło.
— Musisz mnie stąd wynieść — powiedział Barbridge. — To przez ciebie wpadłem. To ty nie chciałeś, żeby Maltańczyk z nami poszedł.
Maltańczyk bardzo się napierał, żeby iść z nimi. Cały wieczór im stawiał, proponował dobry zastaw, przysięgał, że zdobędzie skafander, i Barbridge, który siedział obok Maltanczyka, osłaniając twarz ciężką pomarszczoną dtonią, rozpaczliwie mrugał do Reda — zgódź się, zrobimy dobry interes. Być może właśnie dlatego Red powiedział wtedy „nie”.
— Przez własną chciwość wpadłeś — powiedział Red. — Ja z tym nie mam nic wspólnego, i zamknij się nareszcie.
Przez jakiś czas Barbridge tylko stękał. Znowu wetknął palce pod kołnierz i jeszcze dalej odchylił głowę.
— Bierz cały towar. Red — wystękał — tylko mnie nie zostawiaj.
Red spojrzał na zegarek. Do świtu było już bardzo niedaleko, a samochód patrolowy nie odjeżdżał. Reflektory nadal obmacywały krzaki, a tuż obok patrolu stał zamaskowany landrover i w każdej chwili policjanci mogli go zauważyć.
— Złota Kula — powiedział Barbridge. — Znalazłem ją. Ile bajek wokół niej potem narosło! Sam też niemało opowiadałem! Że podobno każde życzenie spełnia. Każde, dobre sobie! Gdyby tak było, dawno by mnie tu nie było. Mieszkałbym sobie w Europie i spałbym na forsie.
Red spojrzał na niego z góry. W błękitnawych błyskach odrzucona do tyłu twarz Barbridge'a wydawała się martwa. Ale jego szkliste, wytrzeszczone oczy bez przerwy śledziły Reda.
— Zamiast wiecznej młodości — gówno. Zamiast forsy, to samo. Ale zdrowie — co to, to tak. I dzieci mam udane. I żyję. W najśmielszych snach nie zobaczysz tego, co ja przeszedłem, i żyję — oblizał wargi. — Ja ja tylko o to proszę. O życie. I o zdrowie. I żeby dzieci…
— Stul pysk, na Boga — powiedział wreszcie Red. — Zupełnie jak baba. Jeśli dam radę, to cię wyniosę. Twojej Diny mi szkoda, zginiesz — pójdzie dziewczyna na ulicę…
— Dina… — wychrypiał Barbridge. — Moja córeczka. Taka śliczna. Rozpieszczałem moje dzieci, niczego im nie odmawiałem. Zmarnują się. Mój Archie. Ty przecież go znasz. Rudy. Czy widziałeś kiedyś lepsze dzieci?
— Powiedziałem: jak dam radę. to cię wyciągnę.
— Nie — z uporem powiedział Barbridge. — Ty mnie wyniesiesz, czy dasz radę, czy nie. Złota Kula. Chcesz, powiem ci gdzie ona jest.
— No to powiedz.
Barbridge jęknął i poruszył się.
— Moje nogi… — wystękał. — Pomacaj, jak one tam…
Red wyciągnął rękę i przesunął dłonią po nogach od kolan w dół.
— Kości… — chrypiał Barbridge. — Czy są tam jeszcze kości?
— Są, są — skłamał Red. — Nie kręć się. A naprawdę można było wymacać tylko kolano niżej, do samych stóp nogi były jak z gumy — można je było zawiązać na supeł.
— Kłamiesz przecież — powiedział Barbridge. — Po co kłamiesz? Co to ja dziecko jestem, nigdy tego nie widziałem?
— Kolana są całe — powiedział Red.
— Pewnie znowu łżesz — beznadziejnie powiedział Barbridge. — No trudno. Tylko mnie wynieś. Wszystko ci oddam. Wszystko ci opowiem…
Jeszcze mówił, jeszcze coś obiecywał, ale Red już go nie słuchał. Patrzył na szosę. Reflektory nie biegały teraz po krzakach, zamarły skrzyżowane na tamtym obelisku z marmuru i w jasnej błękitnej mgle Red wyraźnie zauważył zgarbioną czarną sylwetkę wędrującą wśród krzyży. Ta sylwetka szła jakby na oślep, wprost na reflektory. Red widział jak wpadła na ogromny krzyż, odskoczyła, znowu uderzyła o krzyż, dopiero wtedy skręciła i ruszyła dalej wyciągając przed siebie długie ręce z rozczapierzonymi palcami. Potem nagle znikła, jakby się zapadła pod ziemię i po kilku sekundach pojawiła się znowu bardziej na prawo i dalej, maszerując z jakimś niepojętym, nieludzkim uporem jak mechanizm puszczony w ruch.
I raptem reflektory zgasły. Zgrzytnęła skrzynka biegów, zaryczała dziko silnik, za krzakami mignęło niebieskie i czerwone światła postojowe, samochód patrolowy ruszył błyskawicznie nabierając szybkości popędził w stronę miasta i zniknął za murem. Red z trudem przełknął ślinę i rozpiął zamek błyskawiczny w kombinezonie.