— Co to za „pierścień”? — podejrzliwie zapytał Suchy, pokazując palcem listę, ponad ramieniem Chrypy.
Red milczał. Trzymał na kolanach otwartą teczkę i uporczywie patrzył w błękitne, anielskie oczka. Chrypa wreszcie się uśmiechnął.
— I za co ja cię tak lubię, mój chłopcze — zagruchał jak synogarlica. — A mówią, że miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje! — westchnął teatralnie. — Phil przyjacielu, jak to się nazywa w ich języku? Wydaj mu szmal, odżałuj zielonych… i podaj mi wreszcie ognia! Przecież widzisz… — pomachał cygarem, które ciągle jeszcze zaciskał w dwóch palcach.
Suchy Phil wymamrotał coś niewyraźnie, rzucił Chrypie zapałki, a sam wyszedł do sąsiedniego pokoju przez drzwi zasłonięte portierą. Było słychać, jak z kimś tam rozmawia niewyraźnie i z irytacja, coś jakby na temat kota w worku, a Chrypa zapalając wreszcie swoje cygaro, ciągle wpatrywał się w Reda z martwym uśmiechem na cienkich wargach, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Red oparł brodę na teczce i też patrzył tamtemu w twarz starając się nie mrugać, chociaż powieki paliły go jak ogniem, a oczy zaczynały łzawić. Potem wrócił Suchy i rzucił na stolik dwie paczki banknotów w banderolach i bardzo nadęty usiadł obok Reda. Red leniwie sięgnął po pieniądze, ale Chrypa zatrzymał go gestem, zerwał banderole i schował je do kieszeni piżamy.
— Teraz bardzo proszę — powiedział. Red wziął pieniądze i nie licząc wepchnął je do wewnętrznych kieszeni marynarki, następnie przystąpił do wykładania towaru. Robił to powoli, umożliwiając tamtym dwóm obejrzenie wszystkiego i porównanie wszystkiego ze spisem każdego przedmiotu oddzielnie. W pokoju było cicho, tylko ciężko dyszał Chrypa i jeszcze za portierą coś cicho dźwięknęło — jakby łyżeczka o krawędź szklanki.
Kiedy w końcu Red zamknął teczkę i zatrzasnął zamek, Chrypa poniósł na niego oczy i zapytał:
— No a co z najważniejszym?
— Nic — odpowiedział Red. I po chwili milczenia dodał: — Na razie.
— Podoba mi się to „na razie” — czule powiedział Chrypa. — A tobie, Phil?
— Niejasno pan stawia sprawę — powiedział zrzędnie Suchy Phil. — Powstaje pytanie, dlaczego niejasno?
— Bo to już taki mój fach: ciemne interesy — powiedział Red. — Niełatwy mamy fach, panowie.
— No dobrze — powiedział Chrypa. — A gdzie aparat fotograficzny?
— O do diabła! — zmieszał się Red. Potarł palcami policzek czując, jak się czerwieni. — Moja, wina — powiedział. — Na śmierć zapomniałem.
— Tam? — zapytał Chrypa robiąc nieokreślony ruch cygarem.
— Nie pamiętam… Pewnie tam… — Red zamknął oczy i opadł na oparcie kanapy. — Nie. Nic nie pamiętam.
— Szkoda — powiedział Chrypa. — Ale czy pan przynajmniej widział tę rzecz?
— Ależ skąd — z niechęcią powiedział Red. — Przecież właśnie o to chodzi. Nawet nie doszliśmy do nagrzewnic. Barbridge wpakował się w „pudding” i natychmiast musiałem zwinąć żagle. Może pan być pewien, że gdybym zobaczył, tobym nie zapomniał.
— Hugh, spójrz no tylko! — przerażonym szeptem powiedział nagle Suchy. — Co to może być? Siedział, wyciągając przed siebie wskazujący palec prawej dłoni. Dookoła palca wirował ten właśnie pierścień z białego metalu i Suchy wpatrywał się w pierścień wytrzeszczając oczy.
— On się nie zatrzymuje! — głośno powiedział Suchy patrząc okrągłymi oczami to na pierścień, to na Chrypę.
— Co to znaczy: nie zatrzymuje się? — ostrożnie zapytał Chrypa i odrobinę się odsunął.
— Włożyłem go na palec, raz zakręciłem — tak sobie… a on już minutę kręci się bez przerwy!
Suchy nagle zerwał się z kanapy i trzymając palec przed sobą pobiegł za portierę. Pierścień srebrzyście połyskując wirował przed nim jak śmigło samolotu.
— Co za cudactwo pan nam przyniósł? — zapytał Chrypa.
— A diabli go wiedzą! — odparł Red. — Sam do tej pory nie wiedziałem. Gdybym wiedział, przyniósłbym więcej.
Chrypa przez jakiś czas patrzył na Reda, potem wstał i również znikł za portierą… Zaszemrały tam głosy. Red wyciągnąl papierosa, zapalił, podniósł z podłogi jakiś magazyn i zaczął go bez zainteresowania przeglądać. W magazynie była nieprzebrana mnogość cudnej urody dziewcząt, ale nie wiadomo dlaczego Reda mdliło na ich widok. Rzucił magazyn i poszukał wzrokiem czegoś do wypicia, następnie wyjął z wewnętrznej kieszeni paczkę banknotów i przeliczył je. Wszystko było w porządku, ale żeby nie zasnąć, przeliczył również następną paczkę. Kiedy ją chował do kieszeni, wrócił Chrypa.
— Masz szczęście, mój chłopcze — oznajmił znowu siadając naprzeciw Reda. — Czy wiesz co to takiego perpetuum mobile?
— Nie powiedział Red. — W naszej szkole tego nie przerabiano.
— I na zdrowie — powiedział Chiypa. Wyjął jeszcze jeden zwitek banknotów. — To jest cena pierwszego egzemplarza — oświadczył zdejmując banderolę. — Za każdy następny egzemplarz pańskiego „pierścienia” otrzyma pan dwie takie paczki. Zapamiętałeś chłopcze? Dwie paczki. Ale pod warunkiem, że nikt, oprócz nas tu obecnych, nigdy niczego o tych pierścieniach się nie dowie. Umowa stoi?
Red w milczeniu wsadził pieniądze do kieszeni i wstał.
— Idę — powiedział — Gdzie i kiedy następnym razem? Chrypa również wstał.
— Ktoś do pana zadzwoni — powiedział. — Niech pan oczekuje telefonu w każdy piątek od dziewiątej do dziewiątej trzydzieści rano. Otrzyma pan pozdrowienia od Phila Hugha i wtedy umówi się pan na spotkanie.
Red skinął głową i ruszył do drzwi. Chrypa poszedł za nim i położył mu rękę na ramieniu.
— Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał — powiedział. — Wszystko to jest bardzo miłe, pożyteczne itd… a „pierścień” to doprawdy urocza zabaweczka, ale w pierwszym rzędzie potrzebne nam są dwie rzeczy — fotografie i napełniony kontener. Kiedy pan zwróci nasz aparat fotograficzny ze zdjęciami i nasz kontener, ale nie pusty, tylko pełny, już nigdy więcej nie będzie pan musiał chodzić do Strefy…
Red poruszył ramieniem, zrzucił dłoń tamtego, otworzył drzwi i wyszedł, nie odwracając się szedł miękkim chodnikiem i przez cały czas czuł na karku błękitne, nieruchome spojrzenie anielskich oczu. Nie czekając na windę, zszedł z siódmego piętra na dół.
Kiedy wyszedł z „Metropolii”, wziął taksówkę i pojechał na drugi koniec miasta. Kierowca trafił się nieznajomy, z tych niedawno przybyłych, pryszczaty chłopiec z wielkim nosem; jeden z wielu, którzy ostatnimi laty tłumnie walili do Harmont w poszukiwaniu niebywałych przygód, nieprzeliczonych bogactw, światowej sławy i jakiejś osobliwej religii. Tłumnie przyjeżdżali i zostawali szoferami taksówek, kelnerkami, robotnikami na budowie, wykidajłami — nieudolni, chciwi, udręczeni niejasnymi pragnieniami, zawistni, niezadowoleni ze wszystkiego na świecie, rozczarowani i przekonani najgłębiej, że i tym razem znowu ich oszukano. Połowa, po kilkumiesięcznej poniewierce, przeklinając wszystko i wszystkich powracała do domów, niosąc swe wielkie rozczarowanie do wszystkich krajów świata: nieliczni, których można by policzyć na palcach, zostawali stalkerami i szybko ginęli, za szybko, żeby cokolwiek pojąć, niektórym udało się dostać pracę w instytucie, tym najzdolniejszym i wykształconym, zdatnym chociażby do pracy preparatora, a pozostali — wszystkie bez wyjątku wieczory spędzali w knajpach, urządzali bójki z powodu różnicy poglądów, z powodu dziewczyn i zwyczajnie bez powodu, kiedy się popili. Od czasu do czasu organizowali marsze z wręczaniem jakichś petycji, jakieś demonstracje protestu, jakieś strajki, siedzące, stojące i nawet leżące i doprowadzali do białej furii miejską policję, komendanturę i rdzennych mieszkańców Harmont, ale im więcej uplywało czasu, tym gruntowniej pokornieli, uspokajali się i coraz chętniej zapominali, po co się tu znaleźli.