Od pryszczatego szofera na kilometr niosło gorzałą, oczy miał czerwone jak królik, ale był niezwykle podniecony i z miejsca zaczął opowiadać Redowi, jak dziś rano na ich ulicy pojawił się nieboszczyk z cmentarza.
Przyszedł więc do swojego domu, a dom przecież od ilu to już lat zamknięty, wszyscy się wyprowadzili — i wdowa po nim, to znaczy stara, i córka z mężem, i wnuki. A ten, jak opowiadają sąsiedzi, umarł jeszcze przed Lądowaniem, a teraz patrzcie państwo — nagle wraca! Parę razy obszedł dom w kolko, poskrobał w drzwi, potem usiadł pod płotem i siedzi. Ludzi się zbiegło — cała dzielnica — patrzą, a podejść, rzecz jasna, każdy się boi. Później się domyślili, wyłamali drzwi w jego domu, żeby mógł wejść. I co pan myśli? Wstał, wszedł i zamknął za sobą drzwi. Musiałem lecieć do pracy i nie wiem, czym się tam skończyło, wiem tylko, że mieli zamiar dzwonić do instytutu, żeby go od nas zabrali do wszystkich diabłów.
— Stop — powiedział Red. — Tu się zatrzymaj. Pogrzebał w kieszeni, ale nie znalazł drobnych i musiał rozmienić nowy banknot. Potem chwilę postał przed bramą, poczekał, aż taksówka odjedzie. Cottage Ścierwnika był nie najgorszy — jednopiętrowy, przeszklony, sala bilardowa, zadbany ogródek, oranżeria i biała altanka wśród jabłoni. A wokół tego wszystkiego żelazne kute sztachety pomalowane olejną farbą na zielono. Red kilkakrotnie nacisnął guziczek dzwonka, drzwi z lekkim skrzypieniem otworzyły się i Red bez pośpiechu poszedł ścieżką, wśród różanych krzewów. Na ganku stał już Suseł — pokręcony, czarno — purpurowy dygoczący z namiętnej chęci usłużenia. Z niecierpliwości odwrócił się bokiem, zwiesił ze stopnia jedną, rozpaczliwie szukającą oparcia nogę, znalazł je, zaczął opuszczać na niższy stopień drugą nogę, i ciągle machał, machał Redowi zdrową ręką — czekaj, czekaj, ja zaraz…
— Ej, Rudy! — zawołał z ogrodu kobiecy głos. Red odwrócił głowę i zobaczył wśród zieleni obok białego ażurowego dachu altanki smagłe nagie ramiona, jaskrawoczerwone usta i kiwającą dłoń. Skinął Susłowi, zszedł ze ścieżki i ruszył wprost przez krzaki róż po miękkiej zielonej trawie w stronę altanki.
Na trawie leżala wielka czerwona mata, a na macie siedziała ze szklanką, w dłoni Dina Barbridge w prawie niedostrzegalnym kostiumie kąpielowym, obok poniewierała się książka w jaskrawej okładce, a w zasięgu ręki, pod krzakiem, w cieniu stało błyszczące wiaderko z lodem, z którego sterczała wąska, smukła szyjka butelki.
— Cześć, Rudy! — powiedziała Dina i zrobiła powitalny ruch szklanką. — A gdzie papachen? Czyżby znowu się zasypał?
Red podszedł, ręce z teczką założył do tyłu i spojrzał na dziewczynę z góry. Tak, wspaniałe dzieci wymodlił sobie w Strefie Ścierwnik. Dina była atłasowa, cudownie złota, bez jednej skazy, bez jednej zbytecznej fałdki — sto pięćdziesiąt funtów wabiącego ciała i jeszcze szmaragdowe, świetliste oczy, i jeszcze ogromne wilgotne usta, i równiutkie białe zęby, i jeszcze krucze, lśniące w słońcu włosy, niedbale rzucone na jedno ramię i błyski słońca przebiegające z jej ramion na brzuch i biodra, zostawiając cień między prawie nagimi piersiami. Red wpatrywał się w nią, a Dina spoglądała na niego z dołu, uśmiechając się ze zrozumieniem, a potem uniosła szklankę i wypiła kilka łyków.
— Masz ochotę? — zapytała oblizując wargi. Odczekała dokładnie tyle czasu, ile należało, żeby dwuznaczność pytania dotarła do Reda, i wyciągnęła do niego szklankę.
Red odwrócił się, poszukał wzrokiem, dostrzegł stojący w cieniu szezlong i wyciągnął się na nim.
— Barbridge jest w szpitalu — powiedział. — Będą mu amputować nogi.
Dina z tym samym uśmiechem patrzyła na Reda jednym okiem, drugie zasłaniała gęsta fala włosów spadająca na ramię, i tylko jej uśmiech znieruchomiał — cukierkowy grymas na śniadej twarzy. Potem machinalnie pokołysała szklanką, jakby słuchała stukania lodu o szkło, i zapytała:
— Obie nogi?
— Obie. Może do kolan, a może wyżej. Dina postawiła szklankę i odgarnęła z twarzy włosy. Już się nie uśmiechała.
— Szkoda — powiedziała. — To znaczy, że ty…
Właśnie jej, Dinie, Red mógłby szczegółowo opowiedzieć, jak to wszystko się stało i jak to było. Zapewne mógłby jej nawet opowiedzieć, jak wracał do samochodu trzymając w pogotowiu kastet i jak Barbridge prosił o litość, nawet nie dla siebie, a dla dzieci, dla niej i dla Arenie, i jak obiecywał Złotą Kulę. Mógłby, ale nie zrobił tego. W milczeniu sięgnął do marynarki, wyciągnął paczkę banknotów i rzucił ją na czerwoną matę. Banknoty upadły tęczowym wachlarzem tuż przy smukłych, długich nogach Diny. Dina machinalnie podniosła kilka banknotów, przyjrzała się im, tak jakby je widziała po raz pierwszy w życiu i stwierdziła, że są niezbyt interesujące.
— A więc to jest ostatnia wypłata — powiedziała. Red wychylił się z szezlonga, dosięgnął wiaderka, wciągnął butelkę i spojrzał na nalepkę. Z ciemnego szkła kapała woda i Red odsunął rękę z butelką, żeby nie poplamić spodni. Nie przepadał za drogą whisky, ale teraz można było napić się i tej. I już przymierzył się, żeby golnąć prosto z butelki, ale powstrzymały go niewyraźne, protestujące dźwięki za plecami. Obejrzał się i zobaczył, że przez trawnik, ze straszliwym trudem przestawiając krzywe nogi, śpieszy Suseł, w obu rękach trzymając wysoką szklankę z przezroczystym płynem. Z gorliwości pot spływał mu strumieniem po purpurowo — czarnej twarzy, nalane krwią oczy prawie wylazły z orbit, a kiedy dostrzegał, że Red patrzy na niego, nieomal z rozpaczą wyciągnął ku niemu szklankę i znowu ni to zabeczał, ni to zaskomlił, szeroko i bezsilnie rozwierając bezzębne usta.
— Czekam, czekam — uspokoił go Red i włożył z powrotem butelkę do kubełka.
Susel wreszcie dokuśtykał, podał Redowi szklankę i z nieśmiałą poufałością poklepał go po ramieniu haczykowatą dłonią.
— Dziękuję, Dickson — powiedział poważnie Red. — To jest akurat to, czego mi właśnie potrzeba. Jak zwykle znalazłeś się na poziomie, Dickson.
I póki Suseł, zachwycony i zażenowany, potrząsał głową i spazmatycznie uderzał zdrową ręką w biodro, Red uroczyście uniósł szklankę, skłonił się i jednym haustem wypił połowę. Potem spojrzał na Dinę.
— Chcesz? — zapytał pokazując jej szklankę. Dziewczyna nie odpowiedziała. Składała banknot na pół, potem jeszcze na pół i jeszcze raz na pół.
— Daj spokój — powiedział Red. — Nie zginiecie. Twój ojczulek… Przerwała mu.
— A więc tyś go wyciągnął — powiedziała, nie pytała, stwierdziła fakt. — Dygowałeś go, nieszczęsny idioto, przez całą Strefę, biedny kretynie, na własnym grzbiecie ciągnąłeś tę kanalię, bałwanie. Taką okazję przegapiłeś…
Red patrzył na nią, zapomniawszy o szklance, a Dina wstała i szła. stąpając po rozrzuconych banknotach, aż podeszła do Reda i wtedy stanęła przed nim, zaciśnięte pięści oparła na biodrach i swoim wspaniałym ciałem, pachnącym perfumami i słodkim potem, zasłoniła Redowi cały świat.
— Właśnie w ten sposób on was wszystkich, idiotów, dookoła palca… po waszych kościach, po waszych bezmózgich głowach… Poczekaj, poczekaj, on jeszcze o kulach będzie tańczył na waszych grobach, on wam jeszcze pokaże braterską miłość i miłosierdzie! — Dina już prawie krzyczała. — Złotą Kulę ci obiecywał, prawda? Mapę, pułapki, prawda? Bałwan! — Kretyn! Po twojej mordzie piegowatej widzę, że obiecywał…