Выбрать главу

Richard H. Nunnun siedział za biurkiem u siebie w gabinecie i rysował diabełki w wielkim notesie do służbowych notatek. Uśmiechał się przy tym ze zrozumieniem, kiwał łysą głową i nie słuchał interesanta. Po prostu czekał na telefon, a interesant, doktor Pillman, leniwie robił mu wyrzuty. A może wyobrażał sobie, że mu robi wyrzuty. Czy też za wszelką cenę chciał koniecznie przekonać siebie samego, że robi Nunnunowi wyrzuty.

— Uwzględnimy to wszystko — powiedział wreszcie Nunnun, dorysował dla równego rachunku dziesiątego diabełka i zamknął notes. — To rzeczywiście skandal…

Walentin wyciągnął cienką rękę i starannie strząsnął popiół do popielniczki.

— A co konkretnie zamierzacie uwzględnić? — zainteresował się grzecznie.

— Wszystko, co powiedziałeś — wesoło odparł Nunnun. — Od pierwszego do ostatniego słowa.

— A co ja powiedziałem?

— To nieistotne — oświadczył Nunnun. — Cokolwiek było, zostanie uwzględnione.

Walentin (doktor Walentin Pillman, laureat nagrody nobla itd. itp.) siedział w głębokim fotelu, malutki, wykwintny pedantyczny, na zamszowej kurtce — ani plamki, na podciągniętych spodniach — ani fałdki, oślepiająca koszula, gładki krawat w najlepszym guście, na wąskich bladych wargach — jadowity uśmieszek, wielkie ciemne okulary zasłaniają oczy, nad szerokim niskim czołem — czarne twarde włosy ostrzyżone na jeża.

— Moim zdaniem te fantastyczne sumy, które ci płacą, to wyrzucone pieniądze — powiedział. — Ale to jeszcze nie wszystko. Moim zdaniem jesteś sabotażystą, Dick.

— Sz-sz-sz! — powiedział szeptem Nunnun. — Nie tak głośno, na miłość boską.

— Doprawdy — mówił dalej Walentin. — Obserwuję cię od dosyć dawna, moim zdaniem ty w ogóle nie pracujesz…

— Jedną sekundę! — przerwał mu Nunnun i pomachał grubym różowym palcem. — Jak to nie pracuję? Czy chociaż jedna reklamacja pozostała nie załatwiona?

— Nie wiem — powiedział Walentin i znowu strząsnął popiół. — Przychodzi dobra aparatura i przychodzi zła aparatura. Dobra przychodzi częściej, a co ty masz z tym wspólnego, nie wiem.

— Gdyby nie ja — wyjaśnił Nunnun — dobra przychodziłaby rzadziej, nie mówiąc o tym, że wy, uczeni, bez przerwy psujecie dobrą aparaturę, a potem składacie reklamacje i kto was wtedy kryje? Dam ci przykład…

Zadzwonił telefon i Nunnun, z miejsca zapominając o Walentinie, porwał słuchawkę.

— Mister Nunnun? — zapytała sekretarka. — Znowu pan Lemchen.

— Proszę połączyć.

Walentin wstał, odłożył zgasły niedopałek do popielniczki, na znak pożegnania uniósł na wysokość skroni dwa palce i wyszedł — maleńki, wyprostowany, zgrabny.

— Mister Nunnun? — rozległ się w słuchawce znajomy powolny głos.

— Słucham pana.

— Niełatwo zastać pana w biurze, mister Nunnun.

— Nadeszła właśnie nowa partia…

— Tak, wiem już o tym. Mister Nunnun, przyjechałem nie na długo. Jest kilka spraw, które koniecznie musimy przedyskutować osobiście. Mam na myśli ostatnie kontrakty z Mitsubishi Dentsu. Chodzi o ich stronę prawną.

— Jestem do pańskich usług.

— W takim razie, jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, mniej więcej za pół godziny w biurze naszej firmy. Zgoda?

— Zgoda. Za pół godziny.

Richard Nunnun odłożył słuchawkę, wstał i zacierając pulchne dłonie przespacerował się po gabinecie. Nawet zanucił modny szlagier, ale zaraz zapiał dyszkantem i zaśmiał się nad sobą. Następnie wziął kapelusz, przerzucił przez ramię płaszcz i wszedł do sekretariatu.

— Dziecino — powiedział do sekretarki — biegnę do klientów, niech pani przejmie dowództwo garnizonu, proszę ze wszystkich sił bronić twierdzy, a ja za to przyniosę pani czekoladkę.

Sekretarka rozkwitła. Nunnun posłał jej pocałunek i potoczył się korytarzami instytutu. Kilkakrotnie próbowano go zatrzymać, ale Nunnun wykręcał się żartami, prosił, aby przetrwać do jego powrotu, dbać o nerki, stosować relaks i w końcu, myląc pogonie, wytoczył się z gmachu, automatycznie machnąwszy złożoną przepustką przed nosem dyżurnego sierżanta. Mad miastem wisiały niskie chmury, było parno i pierwsze niezdecydowane krople czarnymi gwiazdkami ciemniały na asfalcie. Nunnun narzucił płaszcz na głowę, pobiegł truchtem wzdłuż parkingu do swego peugota, wskoczył do wozu, zerwał z głowy płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Z bocznej kieszeni marynarki wyjąl „owaka” w kształcie czarnej gładkiej pałeczki, włożył go do stacyjki i wielkim palcem wcisnął aż do oporu. Potem chwilę usadawiał się wygodnie za kierownicą i nacisnął pedał gazu. Peugeot bezszelestnie wytoczył się na środek ulicy i popędził w stronę bramy.

Deszcz lunął nagle. Jakby w niebie przewrócono ceber z wodą. Jezdnia stała się śliska i wóz zarzucało na zakrętach, Nunnun włączył wycieraczki i zmniejszył prędkość. A więc raport już dotarł gdzie należy, myślał. Teraz będą mnie chwalić. No cóż — popieram. Lubię, kiedy mnie chwalą. Szczególnie kiedy mnie chwali sam Herr Lemchen, któremu to przychodzi z najwyższym trudem. Dziwna rzecz, dlaczego człowiekowi jest przyjemnie, kiedy go chwalą? Pieniędzy od tego nie przybywa. Sława? Jaka wśród nas może być sława? „Stał się sławny i teraz słyszało o nim trzech ludzi”. No, powiedzmy, czterech, jeżeli liczyć Bejlisa. Człowiek jest zabawną istotą. Wygląda na to, że lubimy pochwałę, jako taką. Jak dzieci — lody. To głupie. Jakże ja mogę wyrosnąć we własnych oczach? Cóż to — nie znam samego siebie? Nie znam starego, grubego Richarda H. Nunnuna? Ale a propos — co właściwie znaczy „H”? Ładna historia! I nawet nie ma kogo zapytać… Przecież nie zapytam Herr Lemchena… Aha, przypomniałem sobie! Herbert. Richard Herbert Nunnun. Ależ leje!

Skręcił na Centralny Bulwar i nagle pomyślał — jak się to miasto rozrosło w ciągu ostatnich lat! Jakie wieżowce! O, tu stawiają jeszcze jeden. Co też tu będzie? Aha, Lunacenter, najlepszy na świecie jazz i dom publiczny na tysiąc miejsc, wszystko dla naszego walecznego garnizonu, dla naszych turystów, szczególnie dla tych starszych i dla szlachetnych rycerzy nauki. A przedmieścia pustoszeją, i trupy wstające z mogił już nie mają dokąd wracać.

— Tych, co z martwych powstali, nie przyjmie dom stary, dlatego też są gniewni i smutni bez miary — powiedział raptem głośno. Tak, chciałbym wiedzieć, czym to się skończy. nawiasem mówiąc, dziesięć lat temu wiedziałem dokładnie, czym się skończyć powinno. Kordon sanitarny. Pas ziemi niczyjej szerokości pięćdziesięciu kilometrów. Żołnierze, uczeni i nikogo więcej. Straszny wrzód na ciele planety będzie hermetycznie izolowany… Głupia historia, przecież niby wszyscy tak uważali, nie tylko ja. Jakie wygłaszano przemówienia, jakie uchwalono dekrety! A teraz nawet trudno sobie przypomnieć, w jaki sposób ta powszechna niezłomna determinacja rozlazła się po kościach… Z jednej strony nie sposób nie przyznać, a z drugiej strony — nie sposób się nie zgodzić. A zaczęło się, o ile pamiętam, wtedy, kiedy pierwszy stalker wyniósł ze Strefy pierwsze „owaki”. Bateryjki… Tak, chyba właśnie od tego się zaczęło. Zwłaszcza kiedy odkryto, że one mogą się rozmnażać. Wrzód okazał się tylko częściowo wrzodem, a może w ogóle nie wrzodem, tylko skarbcem… A teraz już nikt nawet nie wie, co to właściwie takiego — wrzód, sezam, pokusa piekielna, puszka Pandory, czort, diabeł… Każdy z tego korzysta, jak umie. Męczą się od dwudziestu lat, wsadzili w to miliardy, a zamiast zorganizowanego rabunku — ucho od śledzia. Każdy robi swój maleńki biznes, a uczone głowy z poważnymi minami głoszą; — z jednej strony nie sposób nie przyznać, a z drugiej nie sposób się nie zgodzić, ponieważ obiekt taki to a taki, poddany działaniu promieni Roentgena pod kątem osiemnastu stopni, wypromieniowuje quasi — cieplne elektrony pod kątem dwudziestu dwu stopni… Do diabła z tym wszystkim! Tak czy inaczej, nie zdążę zobaczyć czym to się skończy… Samochód minął willę Ścierwnika Barbridgea.