Z powodu ulewnego deszczu we wszystkich oknach paliło się światło — było widać, jak na pierwszym piętrze w pokojach pięknej Diny przesuwają się taneczne pary. Albo zaczęli dziś rano, albo w żaden sposób nie mogą skończyć od wczorajszego wieczora. Ostatnio taka moda zapanowała w mieście — bawią się bez przerwy dniami i nocami. Twardą wychowaliśmy miodzież, niezmordowaną i upartą w swoich zamierzeniach…
Nunnun zatrzymał wóz przed niepozornym budynkiem ze skromnym szyldem — „Biuro prawne Semp-Semp and Caiman”. Wyjął ze stacyjki i schował do kieszeni „owaka”, zarzucił znowu na głowę płaszcz, złapał kapelusz i rzucił się biegiem do bramy — przemknął po schodach przykrytych wytartym chodnikiem obok portiera zagłębionego w gazecie, zastukał obcasami po ciemnym korytarzu pierwszego piętra przesyconego specyficznym zapachem, którego naturę daremnie próbował kiedyś wyjaśnić, otworzył drzwi w samym końcu korytarza i wszedł do sekretariatu. Na miejscu sekretarki siedział nieznajomy, smagły młodzieniec. Był bez marynarki, w białej koszuli, z wysoko podwiniętymi rękawami. Dłubał we wnętrzu skomplikowanego elektronicznego aparatu, który stał na stoliku zamiast maszyny do pisania. Richard Nunnun powiesił płaszcz na wieszaku, przygładził oburącz resztki włosów za uszami i pytająco spojrzał na młodego człowieka. Tamten skinął głową. Wtedy Nunnun otworzył drzwi do gabinetu.
Herr Lemchen wstał z wielkiego skórzanego fotela, który stał przy zasłoniętym portierą oknie, i wyszedł na spotkanie Nunnuna. Na prostokątnej generalskiej twarzy Lemchena pojawiły się zmarszczki oznaczające ni to życzliwy uśmiech, ni to strapienie z powodu odrażającej aury, lub też, być może, z trudem opanowywaną chęć kichnięcia.
— A więc przyszedł pan — powiedział wolno. — Proszę wejść i się rozgościć.
Nunnun poszukał oczami czegoś do siedzenia, ale nie znalazł niczego oprócz twardego krzesła z twardym oparciem, ukrytego za biurkiem. Wobec tego przysiadł się na krawędzi biurka. Jego radosny nastrój z niejasnych przyczyn zaczął się ulatniać — nie miał jeszcze pojęcia dlaczego. Znienacka jasno zrozumiał, że nikt go chwalić nie będzie. Wręcz przeciwnie. Dzień gniewu, pomyślał filozoficznie i przygotował się na najgorsze.
— Może papierosa? — zaproponował Herr Lemchen na powrót zasiadając w fotelu.
— Dziękuję, nie palę.
Herr Lemchen pokiwał głową z taką miną, jakby właśnie potwierdziły się jego najgorsze przypuszczenia, oparł łokcie o biurko, zaplótł palce i przez jakiś czas uważnie kontemplował tę konstrukcję.
— Jak sądzę, problemów prawnych firmy „Mitsubishi Dentsu” nie będziemy chwilowo omawiać — powiedział wreszcie.
To był żart. Richard Nunnun uśmiechnął się z gotowością i powiedział:
— Jak pan sobie życzy.
Siedzieć na stole było diabelnie niewygodnie, nogi majtały się w powietrzu, krawędź blatu wpijała się w siedzenie.
— Z przykrością muszę pana zawiadomić — powiedział pan Lemchen — że pański raport wywołał na górze nadzwyczaj pozytywne wrażenie.
— Hm… — powiedział Nunnun. Zaczyna się — pomyślał.
— Zamierzano nawet przedstawić pana do odznaczenia — ciągnął Herr Lemchen. — Ja wszakże zaproponowałem, żeby z tym poczekać. I postąpiłem słusznie. — Przestał wreszcie kontemplować konstrukcję z dziesięciu palców i spode łba spojrzał na Nunnuna. — Zapewne zechce się pan dowiedzieć, dlaczego przejawiłem taką, wydawałoby się, przesadną ostrożność.
— Niezawodnie miał pan podstawy ku temu — znudzonym głosem powiedział Nunnun.
— Owszem, miałem. Co wynikało z pańskiego raportu? Grupa „Metropol” zlikwidowana. Dzięki pańskim wysiłkom. Grupa „Zielony Kwiatek” schwytana na gorącym uczynku i aresztowana w pelnym składzie. Znakomita robota. Również pańska. Grupy „Warr” i „Quasimodo”, „Wędrowni Muzykanci” i wszystkie pozostale, nie pamiętam ich nazw, uległy samolikwidacJi, ponieważ zdawały sobie sprawę, że jak nie dziś to jutro zostaną nakryte. Istotnie, tak było naprawdę, wszystkie te informacje potwierdzają się z innych źródeł. Wróg jest rozgromiony, pan został sam na placu boju. Przeciwnik rejteruje w panice, ponosząc ogromne straty. Czy słusznie oceniłem sytuację?
— W każdym razie — ostrożnie powiedział Nunnun — w ciągu ostatnich trzech miesięcy przemyt materiałów ze Strefy ustał. Kanał przerzutowy przez Harmont już nie funkcjonuje… Przynajmniej tak wynika z moich obserwacji — dodał.
— A więc przeciwnik zrejterował, czy nie tak?
— Jeżeli pan nalega na takie sformułowanie… Tak.
— Nie tak! — powiedział Herr Lemchen. — Rzecz w tym, że ten przeciwnik nigdy nie rejteruje. Wiem o tym z całą pewnością. Przedwczesnym raportem o zwycięstwie zademonstrował pan swoją niedojrzałość. I właśnie dlatego zaproponowałem, aby w tej chwili jeszcze nie występować z wnioskiem o odznaczenie pana.
A idź ze ty ze swoimi odznaczeniami, myślał Nunnun kołysząc nogą i posępnie patrząc w migające noski półbutów. Szympansowi w pobliskim ZOO mogę wręczyć twoje ordery! Też się znalazł wychowawca i moralista, ja i bez ciebie wiem, z kim tu mam do czynienia, nie ma co włazić na ambonę. Ja sam znam dobrze nieprzyjaciela. Powiedz jasno i wyraźnie, gdzie, jak i co przegapiłem… co ci dranie wymyślili nowego… gdzie, jak i w jaki sposób znaleźli dziurę w sieci… i bez wstępnych przemówień, nie jestem smarkatym nowicjuszem, mam szósty krzyżyk na karku i nie siedzę tu dla twoich parszywych orderów…
— Co pan słyszał o Złotej Kuli? — zapytał nagle Herr Lemchen. O Boże, z irytacją pomyślał Nunnun. Czego on się teraz uczepił Złotej Kuli? Niech cię diabli. Co za paskudny sposób prowadzenia rozmowy…
— Złota Kula jest przedmiotem legendy — zameldował głosem bez wyrazu. — Mityczna konstrukcja znajdująca się w Strefie, mająca rzekomo kształt oraz wygląd złotej kuli i przeznaczona do spełniania ludzkich życzeń.
— Dowolnych?
— Według kanonicznego tekstu legendy — dowolnych. Istnieją jednakże warianty…
— Tak — powiedział Herr Lemchen. — A co pan słyszał o „lampie śmierci”?
— Osiem lat temu — znudzonym głosem zaczął Nunnun — stalker o nazwisku Stephen Norman, zwany Okularnikiem, wyniósł ze Strefy pewien przedmiot, który okazał się o ile można sądzić, pewnego rodzaju systemem generatorów promieniowania, śmiertelnego dla ziemskich organizmów. Wymieniony Okularnik proponował ten agregat instytutowi, nie dogadali się co do ceny. Okularnik poszedł do Strefy i nie wrócił. Gdzie obecnie znajduje się agregat — nie wiadomo. Znany panu Hugh z „Metropolu” proponował za ten agregat dowolną sumę, jaka się zmieści na czeku.
— To wszystko? — zapytał Herr Lemchen.
— Wszystko — odparł Nunnun. Demonstracyjnie rozglądał się po pokoju. Pokój okazał się nieciekawy, nie było na co patrzeć.
— Tak — powiedział Lemchen. — A co pan słyszał o „raczym oku”?
— O czyim oku?
— O raczym. Rak. Nie wie pan? — Herr Lemchen zastrzygł w powietrzu dwoma palcami. — Taki z kleszczami.
— Pierwszy raz słyszę — powiedział Nunnun i zasępił się.
— No, a co pan wie o „grzmiących serwetkach”? Nunnun zeskoczył z biurka, stanął przed Lemchenem i wsadził ręce w kieszenie.
— Nic nie wiem — powiedział. — A pan?