Wsiadł do samochodu i przez jakiś czas nie bardzo wiedząc, na jakim świecie jest, szukał na desce rozdzielczej kluczyka do stacyjki. Z kapelusza kapało na kolana więc go zdjął i nie patrząc rzucił za siebie. Rzęsisty deszcz zalewał przednią szybę i Richardowi Nunnunowi z niewiadomego powodu wydało się, że z tej właśnie przyczyny nie ma zielonego pojęcia, co dalej począć. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, z całej siły rąbnął pięścią w swoje łyse czoło. Ulżyło. Od razu sobie przypomniał, że kluczyka nie ma i być nie może, a za to w kieszeni leży „owak”. Wieczny akumulator. I że choćbyś miał pęknąć, trzeba go wyjąć z kieszeni i wetknąć w gniazdko, i wtedy będzie można przynajmniej gdzieś pojechać — aby dalej od tego domu, od tego okna, przez które niezawodnie obserwuje go stara purchawa…
Ręka Nunnuna z „owakiem” zamarła w połowie drogi. Tak, wiem przynajmniej, od kogo trzeba zacząć. No i właśnie od niego zacznę. Och, jak ja od niego zacznę! Nikt nigdy od nikogo tak nie zaczynał, jak ja od niego zacznę, i to natychmiast. I z taką przyjemnością. Puścił w ruch wycieraczki i pojechał bulwarem, jeszcze prawie nic przed sobą nie widział, ale już powoli się uspokajał. To nic. Choćby nawet i tak jak w Singapurze. Koniec końców w Singapurze wszystko się przecież dobrze skończyło… Też wielka parada, raz mordą o ziemię! Mogło być gorzej! Nie mordą i nie o ziemię, ale o coś takiego z gwoździami… Dobra, nie będziemy się rozpraszać. Gdzie ten mój zakład? Ni cholery nie widać… Aha jest.
Pora była nie urzędowa, ale zakład „Minut Pięć” płonął światłami niczym „Metropol”. Otrząsając się jak pies na brzegu, Richard Nunnun wkroczył do rzęsiście oświetlonego hallu śmierdzącego tytoniem, drogerią i skisłym szampanem. Stary Bennie, jeszcze bez liberii, siedział przy barku na ukos od wejścia i coś żarł trzymając w garści widelec. Przed nim, złożywszy wśród pustych kieliszków swój potworny biust siedziała Madame i frasobliwie patrzyła, jak Bennie się odżywia. W hallu nawet jeszcze nie posprzątano po wczorajszym. Kiedy Nunnun wszedł, Madame niezwłocznie zwróciła w jego stronę szeroką otynkowaną twarz, początkowo niezadowoloną, a w sekundę później rozpromienioną zawodowym uśmiechem.
— Ha! — powiedziała basem. — Byłby to sam pan Nunnun? Ma pan ochotę na dziewczynkę? Bennie obojętnie żarł dalej, był głuchy jak pień.
— Witaj, staruszko! — powiedział Nunnun zbliżając się. — Po co mi dziewczynki, jeżeli widzę prawdziwą kobietę.
Bennie wreszcie zauważył Nunnuna. Straszna maska w purpurowo — granatowych bliznach wykrzywiła się z wysiłkiem w powitalnym uśmiechu.
— Dzień dobry, szefie! — wychrypiał. — Przyszedł pan się obsuszyć?
Nunnun uśmiechnął się w odpowiedzi i skinął mu dłonią. Nie lubił rozmawiać z Bennie — bez przerwy trzeba było krzyczeć.
— Gdzie mój zarządca, nie wiecie? — zapytał.
— U siebie — odparta Madame. — Jutro trzeba zapłacić podatki.
— Och, te podatki! — Powiedział Nunnun. — No dobra. Madame, proszę mi przygotować to, co lubię, niedługo wrócę.
Bezszelestnie stąpając po grubym syntetycznym dywanie przeszedł korytarzem, minął zasłonięte portierami gabinety — na ścianie obok każdego gabinetu wisiała podobizna jakiegoś kwiatka — skręcił w niewidoczny korytarzyk i bez pukania otworzył obite skórą drzwi.
Gnat Ratiusza siedział przy biurku i studiował w lusterku złowieszczy pryszcz na nosie. Miał głęboko w dupie jutrzejsze podatki. Przed nim, na idealnie pustym stole, stał słoiczek z maścią rtęciową i szklanka z przezroczystym płynem. Gnat Ratiusza podniósł na Nunnun przekrwione oczy i zerwał się na nogi wypuszczając lusterko, Nunnun bez słowa usiadł w fotelu naprzeciw, przez jakiś czas w milczeniu obserwował łajdaka i słuchał niewyraźnego mamrotania na temat przeklętego deszczu i reumatyzmu. Potem powiedział:
— Zamknij no drzwi na klucz, pieseczku. Gnat łomocząc plaskostopymi nożyskami podbiegi do drzwi, szczęknął kluczem i wrócił do biurka. Włochatą bryłą wznosił się nad Nunnunem, z oddaniem patrząc mu w usta. Nunnun ciągle jeszcze obserwował go przez zmrużone powieki, nie wiadomo dlaczego właśnie teraz przypomniał sobie, że Gnat Katiusza naprawdę nazywa się Rafael. Gnatem przezwano go za potwornie kościste pięści, nagie, sinoczerwone, wyzierające z jego gęsto owłosionych rąk jak z mankietów. Katiusza zaś nazwał siebie sam, święcie przekonany, że jest to tradycyjne imię wielkich carów mongolskich. Rafael. No cóż, zaczniemy, Rafaelu.
— Co słychać? — zapytał serdecznie.
— Wszystko w najlepszym porządku, szefie — spiesznie odpowiedział Rafael — Gnat.
— W sprawie tamtego skandalu byłeś w komendanturze?
— Dałem komu trzeba sto pięćdziesiąt. Wszyscy są zadowoleni.
— Potrącisz sobie te sto pięćdziesiąt — powiedział Nunnun. — To twoja wina, pieseczku. Trzeba było pilnować. Gnat przybrał nieszczęśliwy wyraz twarzy i z pokorą rozłożył wielkie łapy.
— W hallu trzeba położyć nowy parkiet — powiedział Nunnun.
— Zrobi się.
Nunnun pomilczał chwilę ściągając wargi.
— Towar? — zapytał zniżając glos.
— Trochę jest — również zniżając głos powiedział Gnat.
— Pokaż.
Gnat skoczył do sejfu wyjął paczuszkę położył na biurku przed Nunnunem i rozpakował. Nunnun jednym palcem pogrzebał w kupce „czarnych bryzg”, wziął do ręki „bransoletkę”, obejrzał ją ze wszystkich stron i odłożył z powrotem.
— To wszystko? — zapytał.
— Nie przynoszą — przepraszająco powiedział Gnat.
— Nie przynoszą… — powtórzył Nunnun. Starannie przymierzył się i z całej siły noskiem buta kopnął Gnata w goleń. Gnat jęknął, nawet pochylił się, żeby się złapać za bolące miejsce, ale zrezygnował i natychmiast stanął na baczność. Wtedy Nunnun zerwał się z fotela odepchnął go, złapał Gnata za kołnierz koszuli i ruszył do niego, kopiąc, przewracając oczami i szepcząc straszliwe przekleństwa. Gnat, stękając i jęcząc, zadzierał głowę jak spłoszony koń, cofał się tyłem do chwili, kiedy runął na kanapę.
— Na dwie strony pracujesz, ścierwo? — syczał Nunnun prosto w białe z przerażenia ślepia. — Ścierwnik kąpie się w towarze, a ty mi przynosisz koraliki w papierku? — zamachnął się i trzasnął Gnata w twarz, starając się trafić w pryszcz na nosie. — Ja cię w kryminale zgnoję! Zgnijesz za życia, śmierdzielu… Na chleb i wodę… Pożałujesz, że cię matka na świat wydała! — znowu trzasnął pięścią w pryszcz na nosie. — Skąd Barbridge ma towar? Dlaczego jemu przynoszą, nie tobie? Kto przynosi? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Dla kogo pracujesz, sukinsynu? Gadaj!
Gnat bezdźwięcznie otwierał i zamykał usta. Nunnun zostawił go, wrócił na fotel i położył nogi na biurku.
— Jak Boga kocham, szefie… Co znowu! Jaki towar? Ścierwnik nie ma żadnego towaru. Teraz nikt nie ma towaru…
— Ty co? Masz zamiar spierać się ze mną? — serdecznie zapytał Nunnun zdejmując nogi z biurka.
— Ależ skąd szefie… Jak Boga… — spiesznie zaprzeczył Gnat. — Żebym tak zdrów był! Ja, spierać się! nawet mi przez myśl nie przeszło…
— Wygonię jak psa — ponuro oznajmił Nunnun. — Nie umiesz pracować. Na cholerę mi taki kretyn? Tacy jak ty na pęczki poniewierają się po śmietnikach. A mnie jest potrzebny facet z głową.