— Momencik, szefie — rozsądnie powiedział Gnat, rozmazując krew po twarzy. — Po co od razu naskakiwać?… Może jednak spróbujemy pogadać… — ostrożnie pomacał pryszcz końcem palca. — Że podobno Barbridge ma dużo towaru? nie wiem. Proszę się nie gniewać, ale ktoś pana ocyganił, nikt teraz towaru nie ma. Do Strefy sami smarkacze chodzą, no ale oni przecież nie wracają, nie, szefie, ktoś pana nabiera… Nunnun obserwował go spod oka. Wyglądało na to, że Gnat rzeczywiście nic nie wie. Zresztą łgać mu było niewygodnie — przy Ścierwniku trudno się było pożywić. — Te pikniki to dobry interes? — zapytał.
— Pikniki? Nie za bardzo, nie powiem, żeby to były takie kokosy… Ale teraz w mieście w ogóle skończyły się dobre interesy…
— Gdzie się odbywają te pikniki?
— Gdzie się odbywają? Tak w różnych miejscach. Pod Białą Górą, czasami przy Gorących Źródłach, na Tęczowych Jeziorach…
— A jaka klientela?
— Klientela? — Gnat pociągną! nosem, zamrugał i powiedział konfidencjonalnie: — Jeśli pan, szefie, chce się za to zabrać, to ja bym panu nie radził. Ze Ścierwnikiem pan tu nie wygra.
— A to dlaczego?
— Ścierwnik ma stałą klientelę. Błękitne hełmy to raz — Gnat zagiął jeden palec. — Oficerowie z komendantury to dwa, turyści z „Metropolu”, „Białej Lilii”, z „Przybysza” — to trzy. Poza tym Ścierwnik ma już zorganizowaną reklamę, miejscowi chłopcy też do niego chodzą… Jak Boga kocham, szefie, nie warto z tym zaczynać. Za dziewczynki nam płaci — nie powiem, żeby dużo…
— Miejscowi też do niego chodzą?
— Głównie młodzież.
— No i co tam się robi tych piknikach?
— Co się robi? Jedziemy tam autokarami, tak? Da miejscu już stoją namioty, bufet, muzyka… No to każdy zabawia się jak ma ochotę. Oficerowie przeważnie z dziewczynkami, turyści lecą patrzeć na Strefę… Jeśli przy Gorących Źródlach, to do Strefy tam jak ręką sięgnąć, zaraz za Siarkową Rozpadliną… Ścierwnik im nawoził końskich kości, no i patrzą sobie przez lornetki…
— A miejscowi?
— Miejscowi? Miejscowych to oczywiście nie interesuje… Tak, zabawiają się, jak kto potrafi…
— A Barbridge?
— A co Barbridge? Jak wszyscy, tak i Barbridge…
— A ty?
— Co ja? Jak wszyscy, tak i ja. Pilnuję, żeby dziewcząt nie krzywdzili i… tego… no, tam… No, w ogóle jak wszyscy…
— I jak długo to trwa?
— Zależy jak kiedy. Czasami trzy dni, a czasami i tydzień.
— A ile ta przyjemność kosztuje? — zapytał Nunnun, myśląc zupełnie o czymś innym. Gnat coś odpowiedział, ale Nunnun go nie słyszał. Oto gdzie jest dziura, myślał. Kilka dni… kilka nocy. W tych warunkach po prostu nie sposób upilnować Barbridnge'a, nawet wtedy, kiedy specjalne w tym celu przyjechałeś. I jednak pomimo to sprawa jest nadal niejasna. On przecież nie ma nóg, a tamta rozpadlina… Nie, coś tu nie gra…
— Kto z miejscowych jeździ tam stałe?
— Z miejscowych? Przecież mówię: przeważnie młodzież. No, Galevi, Razba… Szczurek Zappha… ten Cmyg… No, jeszcze Maltańczyk tam bywa. Dobrane towarzystwo. Oni to nazywają „szkółką niedzielną”. Co, mówią, wpadniemy do „szkółki niedzielnej”? Oni głównie zarabiają na starszych turystkach. Przyjeżdża z Europy jakaś starucha…
— „Szkółka niedzielna” — powtórzył Nunnun. Zaświtała mu nagle jakaś dziwna myśl. Szkoła. Wstał.
— Dobra — powiedział. — Bóg z nimi, z piknikami. To nie dla nas. Ale żebyś wiedział: Ścierwnik ma towar, a to już nasza sprawa, pieseczku. Tego nie możemy ot, tak sobie zostawić. Szukaj, Gnat, szukaj, bo inaczej wygonię cię do wszystkich diabłów. Skąd ścierwnik bierze towar, kto mu go dostarcza, masz się dowiedzieć i dawać o dwadzieścia procent więcej. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, szefie — Gnat już stał na baczność, na wysmarowanej mordzie malował się wyraz psiego oddania.
— I żebyś mi się nie guzdrał! Ruszaj głową, bydlaku! — nagle wrzasnął Nunnun i wyszedł.
W hallu, przy barze, bez pośpiechu wypił aperitif, porozmawiał z Madame na temat upadku obyczajów, dał do zrozumienia, że w najbliższym czasie zamierza rozbudować zakład i dla większej wagi, zniżywszy głos, poradził się jej, co zrobić z Bennim — zestarzał się chłop, ogłuchł, refleks już nie ten, nie nadąża jak kiedyś… Była już szósta, chciało mu się jeść, a mózg uporczywie drążyła, gryzła niespodziewana myśl, niesamowita, dzika i zarazem niezmiernie obiecująca.
Zresztą już i tak to i owo stało się jasne, znikł z całej sprawy irytujący i niesamowity posmak metafizyki, zestała tylko pretensja do samego siebie o to, że wcześniej nie pomyślał o takiej możliwości, ale nie to było najistotniejsze, najistotniejsze zawierało się w tamtej myśli, która ciągle drążyła, drążyła i nie dawała spokoju.
Pożegnawszy się z Madame i uścisnąwszy rękę Benniego, Nunnun pojechał prosto do „Barge”. Całe nieszczęście w tym, myślał, że nie dostrzegamy, jak mijają lata. Co tam zresztą lata — nie dostrzegamy, jak wszystko się zmienia. Wiemy, że wszystko się zmienia, uczą nas od dzieciństwa, że wszystko się zmienia, po wielokroć widzieliśmy na własne oczy, jak wszystko się zmienia, i jednocześnie jesteśmy absolutnie niezdolni do zauważenia tego momentu, kiedy zachodzi zmiana, albo też szukamy zmiany nie tam, gdzie należy. Oto mamy już nowych stalkerów — uzbrojonych w cybernetykę. Dawny stalker był brudnym, ponurym facetem, który ze zwierzęcym uporem milimetr za milimetrem pełzał na brzuchu po Strefie zarabiając swoją dolę. Nowy stalker to playboy w krawacie, inżynier, siedzi sobie gdzieś o kilometr od Strefy, papieros w zębach, pod ręką szklanka z orzeźwiającym płynem — siedzi i patrzy na ekrany. Dżentelmen na posadzie. Nader logiczny obrazek, do tego stopnia logiczny, że inne możliwości po prostu na myśl nie przychodzą. A przecież są i inne możliwości — na przykład szkółka niedzielna.
I nagle, jakby ni z tego, ni z owego, opadła go rozpacz. Wszystko było bez sensu. Wszystko było daremne. Boże mój, pomyślał, przecież nic z tego nie wyjdzie! Ale ma siły, która utrzyma w dzieży to ciasto, pomyślał z przerażeniem. Nie dlatego, że źle pracujemy. I nie dlatego, że oni pracują lepiej. Po prostu właśnie taki jest nasz świat. I człowiek na tym świecie jest właśnie taki. Gdyby nie było Lądowania — byłoby coś innego. Świnia zawsze znajdzie błoto…
W „Barge” było mnóstwo światła i bardzo smacznie pachniało.”Barge” również się zmienił — ani nie potańczysz, ani się nie ubawisz jak niegdyś. Szuwaks już nie przychodzi, brzydzi się, a Red Shoehart wsunął tu pewnie swój piegowaty nos, skrzywił się i wyszedł. Ernest ciągle jeszcze siedzi, interes prowadzi jego stara, dorwała się nareszcie — stali, solidni klienci, cały Instytut przychodzi na obiady i wyżsi oficerowie również — przytulne gabinety, smaczna kuchnia, niedrogo i zawsze świeże piwo. Dobra, stara gospoda.
W jednym z gabinetów Nunnun zauważył Walentina Pillmana. Laureat siedział nad filiżanką kawy i czytał złożony na połowę miesięcznik, Nunnun podszedł do stolika.
— Czy można się przysiąść? — zapytał. Walentin podniósł na niego czarne okulary.
— A — powiedział. — Proszę bardzo.
— Za chwilę, tylko ręce umyję — powiedział Nunnun przypomniawszy sobie nagle pryszcz.
Znali go tu dobrze. Kiedy wrócił i usiadł naprzeciw Walentina. Na stole już stał mały ruszt z dymiącym churasco i piwo w wysokim kuflu — nie za zimne, nie za ciepłe, takie, jakie lubił. Walentin odłożył miesięcznik i wypił łyczek kawy.
— Słuchaj — powiedział Nunnun odkrawając kawałek mięsa. — Jak sądzisz, czym się to wszystko skończy?