— No dobrze, spróbujemy z drugiego końca. Co, twoim zdaniem, już mamy w ręku?
— Jak by to nie było zabawne, raczej niewiele. Odkryliśmy za to wiele zdumiewających zjawisk. W niektórych przypadkach nauczyliśmy się nawet wykorzystywać te zjawiska dla własnych potrzeb. I nawet przywykliśmy do nich… Małpa naciska czerwony guziczek — dostaje banana, naciska biały — dostaje pomarańczę, ale jak zdobyć banany i pomarańcze bez naciskania guziczków — tego małpa nie wie. I jaki jest związek między guziczkami a pomarańczami i bananami, małpa nie rozumie. Weźmy, powiedzmy, „owaki”. Znaleźliśmy dla nich zastosowanie. Odkryliśmy nawet warunki, w których rozmnażają się przez podział. Ale do dziś nie umiemy zrobić ani jednego „owaka”, nie znamy ich konstrukcji i sądząc po tym nieprędko zorientujemy się w tym wszystkim… Sformułowałbym to następująco: istnieją obiekty, dla których znaleźliśmy zastosowanie. Posługujemy się nimi, chociaż prawie na pewno niezgodnie z ich prawdziwym przeznaczeniem. Jestem absolutnie przekonany, że w większości wypadków wbijamy mikroskopami gwoździe. Ale jednak coś niecoś przydaje się nam: „owaki”, „bransolety” pobudzające procesy biologiczne… różne typy quasi — biologicznych mas, które dokonały takiego przewrotu w medycynie… Mamy do dyspozycji nowe trankwilizatory, nowe gatunki nawozów sztucznych… rewolucja w agronomii… Zresztą po co ci to wyliczam! Wiesz o tym nie gorzej ode mnie, bransoletkę, jak widzę, sam nosisz… Obiekty tej grupy nazwałbym pożytecznymi. Można powiedzieć, że w jakimś stopniu ludzkość została nimi uszczęśliwiona, chociaż nigdy nie należy zapominać, że w naszym euklidesowym świecie każdy kij ma dwa końce…
— Niepożądane zastosowanie? — wtrącił Nunnun.
— A tak. Powiedzmy zastosowanie „owaków” w przemyśle zbrojeniowym… Ale ja nie o tym… Działanie każdego pożytecznego obiektu mniej lub więcej zbadaliśmy i mniej lub więcej jesteśmy w stanie objaśnić. Obecnie jest to tylko kwestia nieznajomości technologii, ale za jakieś pięćdziesiąt lat sami nauczymy się produkować te królewskie pieczęcie i wtedy do woli będziemy mogli nimi tłuc orzechy. Bardziej skomplikowana jest sprawa z drugą grupą obiektów — bardziej właśnie dlatego, że żadnego zastosowania te obiekty u nas nie znajdują, a ich właściwości, w ramach naszych współczesnych wyobrażeń, są kompletnie niewytłumaczalne. Na przykład pułapki magnetyczne różnych typów. My już wiemy, że tu chodzi o pułapkę magnetyczną. Panow to bardzo interesująco udowodnił. Ale nadal nie rozumiemy, gdzie może znajdować się źródło tak potężnego pola magnetycznego i gdzie leży przyczyna jego superstabilności… nic nie rozumiemy. Możemy tylko stawiać fantastyczne hipotezy zakładające takie właściwości przestrzeni, o których nawet się nam nie śniło. Albo weźmy K-25… Jak wy nazywacie takie czarne, ładne kulki, z których robi się biżuterię?
— „Czarne bryzgi” — powiedział Nunnun.
— O to, to, „czarne bryzgi”… Dobra nazwa… Jakie są ich właściwości, to wiesz. Jeśli przez taką kulkę przepuścić promień światła, to światło wyjdzie z niej z opóźnieniem, przy czym to opóźnienie zależy od wagi kulki, od jej rozmiarów, od jeszcze niektórych parametrów, i długość fali wychodzącego światła jest zawsze mniejsza od długości fali wchodzącego… Co to jest? Dlaczego? Istnieje szaleńcza teoria, według której te twoje „czarne bryzgi” to gigantyczne obszary przestrzeni, która posiada zupełnie inne właściwości niż nasza i która pod działaniem naszej przestrzeni przyjęła taką właśnie zwiniętą formę… Walentin wyjął papierosa l zapalił. — Krótko mówiąc, obiekty tej grupy dla obecnej praktyki ludzkiej są idealnie bezużyteczne, chociaż z czysto naukowego punktu widzenia mają fundamentalne znaczenie. To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie umiemy zadać. Wspomniany wyżej sir Izaak, być może, nie byłby w stanie pojąć zasady działania lasera, ale w każdym razie zrozumiałby, że skonstruowanie czegoś takiego jest możliwe i to niezawodnie wywarłoby ogromny wpływ na jego naukowy światopogląd. Nie będę się wdawać w szczegóły, ale istnienie takich obiektów jak pułapki magnetyczne K-25, „biały pierścień” — za jednym zamachem skosiło całe pole kwitnących jeszcze do niedawna teorii i powołało do życia całkowicie nowe hipotezy. A przecież istnieje jeszcze trzecia grupa…
— Tak — powiedział Nunnun. — „Czarci pudding” i Inne śliczności…
— Nie, nie. To wszystko należy zaliczyć albo do pierwszej, albo do drugiej grupy. Mam na myśli obiekty, o których nic nie wiemy, albo wiemy tylko ze słyszenia, i które nigdy nie trafiły w nasze ręce. To, co nam sprzątnęli sprzed nosa stalkerzy — sprzedali nie wiadomo komu, czy też ukryli… I to, o czym milczą. Legendy, półlegendy, „maszyna życzeń”, „Dick włóczykij” „wesołe upiory”…
— Chwileczkę, chwileczkę — powiedział Nunnun. — A to co znowu takiego? „Maszyna życzeń” — rozumiem…
Walentin zaśmiał się.
— Widzisz, my również mamy swój roboczy żargon. „Dick włóczykij” — to ten właśnie hipotetyczny niedźwiadek, który rozrabia w ruinach fabryki. A „wesołe upiory” — to pewna groźna turbulencja, która pojawia się w niektórych rejonach Sfery.
— Pierwszy raz słyszę — oznajmił Nunnun.
— Rozumiesz, Richard — powiedział Walentin — grzebiemy w Strefie już dwadzieścia lat, ale ciągle nie znamy ani tysięcznej części tego, co tam się znajduje. A jeżeli już mówić o wpływie Sfery na człowieka… O właśnie, musimy jeszcze zaklasyfikować kolejną czwartą grupę. Już nie obiektów, tylko oddziaływań. Ta grupa zbadana jest skandalicznie niedbale, chociaż moim zdaniem dysponujemy wystarczającą ilością faktów. I wiesz, Richard, czasem robi mi się zimno, kiedy myślę o tych faktach.
— Żywe trupy… — mruknął Nunnun.
— Co? A… Nie, to zagadkowe, ale nic więcej. Jak by ci wyjaśnić… To można sobie wyobrazić. Ale jeżeli wokół człowieka zaczynają znienacka zachodzić metafizyczne i metabiologiczne zjawiska…
— Masz na myśli emigrantów…
— Owszem. Statystyka matematyczna to, zapewniam cię, niezmiernie ścisła nauka chociaż ma do czynienia z przypadkowymi wielkościami. A oprócz tego to bardzo wymowna dyscyplina naukowa, bardzo ilustracyjna…
Walentin najwidoczniej z lekka sobie podchmielił. Zaczął mówić głośniej, policzki mu poróżowialy, a brwi nad ciemnymi szklarni powędrowały wysoko do góry, marszcząc czoło w harmonijkę.
— Rozalia! — wrzasnął nagle. — Jeszcze jeden koniak! Podwójny!
— Lubię niepijących — z szacunkiem powiedział Nunnun.
— Bez dygresji! — surowo osadził go Walentin. — Słuchaj co do ciebie mówią. To bardzo dziwne. — Podniósł kieliszek, jednym łykiem wypił połowę i ciągnął dalej. — My nie wiemy, co się stało z biednymi mieszkańcami Harmont w samym momencie Lądowania. Ale oto jeden z nich postanowił wyemigrować. Jakiś tam zwyczajny obywatel. Fryzjer. Syn fryzjera i wnuk fryzjera. Przenosi się, powiedzmy, do Detroit. Otwiera zakład fryzjerski i zaczyna się diabelski obłęd. Ponad dziewięćdziesiąt procent jego klietów nie przeżywa nawet roku: giną w katastrofach samochodowych, wypadają z okien, wyrzynają ich gangsterzy i chuligani, toną w płytkich stawach i tak dalej, i tak dalej. Wzrasta liczba klęsk żywiołowych w Detroit i jego okolicach, nie wiadomo skąd nadciągają trąby powietrzne i tajfun, których w tych miejscach nie widywano od tysiąc siedemset zapomnianego roku. I wiele innych przyjemności tego rodzaju, i takie kataklizmy zdarzają się w każdym mieście, na każdym terenie, wszędzie tam, gdzie osiedlają się emigranci z rejonu Lądowania, a liczba tych kataklizmów jest wprost proporcjonalna do liczby emigrantów zamieszkałych w danym rejonie, i zwróć uwagę, podobne oddziaływanie mają tylko ci emigranci, którzy przeżyli samo Lądowanie. Urodzeni po Lądowaniu, na statystykę nieszczęśliwych wypadków nie mają wpływu. Mieszkasz tu już dziesięć lat, ale przyjechałeś po Lądowaniu i bez obawy można cię przenieść choćby do Watykanu. Jak wyjaśnić podobne zjawisko? Czego się wyrzec — statystyki? Czy może zdrowego rozsądku? — Walentin złapał kieliszek i osuszył go jednym haustem. Richard Nunnun podrapał się za uchem.