Potem Red wrócił do plecaka, wyjął mapę i rozłożył ją na skawalonej bryle rudy w wagoniku. Samej kopalni nie było stąd widać, zasłaniało ją wzgórze z czarnym, osmalonym drzewem na szczycie. To wzgórze należało obejść z prawej strony, kotliną między nim a sąsiednim pagórkiem, który również był stąd widoczny — nagle wzniesienie pokryte burym kamienistym żwirem.
Wszystko się zgadzało, ale Red nie był zadawolony. Wieloletni instynkt stalkera kategorycznie protestował przeciwko samej myśli — nonsensownej i sprzecznej z naturą — żeby wytyczać szlak między dwoma wzniesieniami. Dobra, pomyślał, później się okaże, na miejscu się zobaczy. Droga do tej kotliny prowadziła przez błoto, równiną, która stąd wydawała się bezpieczna, ale przyjrzawszy się uważniej Red dostrzegł między suchymi kupkami jakąś ciemnoszarą plamę. Spojrzał na mapę. Tam był narysowany krzyżyk i napisane koślawymi literami „Cwajnos”. Czerwone kropki omijały krzyżyk z prawej strony. Przezwisko było jakby znajome, ale kto to był ten Cwajnos, jak on wyglądał. Red nie mógł sobie przypomnieć, nie wiadomo dlaczego pamiętał tylko to: zadymiona sala „Barge”, ogromne czerwone łapy ściskające szklanki, grzmot śmiechu, rozwarte zółtozębne paszcze — fantastyczne stado tytanów i gigantów przy wodopoju, Jedno z najżywszych wspomnień dzieciństwa — pierwsze spotkanie z „Barge”. Co ja wtedy przyniosłem? Zdaje się, „pustaka”. Prosto ze Strefy, mokry, głodny, nieprzytomny, z workiem na ramieniu władowałem się do knajpy i rzuciłem worek na ladę przed Ernestem, wściekle szczerząc zęby przetrzymałem salwę szyderstw, doczekałem się aż Ernest, wtedy jeszcze młody, obowiązkowo w muszce — wyliczy mi te zielone papierki… Nie, wtedy przecież nie było zielonych, były jeszcze te kwadratowe, królewskie, z jakąś półgołą dziwką w płaszczu i wianku na głowie… doczekałem się, schowałem forsę do kieszeni i niespodziewanie dla siebie samego capnąłem z lady ciężki kufel i z całej siły rąbnąłem nim w najbliższą rechoczącą paszczę… Red uśmiechnął się i pomyślał — a może to właśnie był Cwajnos?
— A czy między wzgórzami można, mister Shoehart? — zapytał półgłosem Artur. Stał obok i też patrzył na mapę.
— Zobaczymy na miejscu — odparł Red. Wciąż patrzył na mapę. Na mapie były jeszcze dwa krzyżyki: jeden na zboczu wzgórza z drzewem, drugi na kamienistym osypisku. Pudel i Okularnik. Droga prowadziła dołem między nimi. — Zobaczymy na miejscu — powtórzył i schował mapę do kieszeni.
Spojrzał na Artura i zapytał:
— Jak tam stolec? — I nie czekając na odpowiedź polecił: — Pomóż założyć plecak… Pójdziemy jak poprzednio — powiedział, potrząsając plecakiem i poprawiając rzemienie. — Idziesz przede mną, tak, żebym cię ani na chwilę nie stracił z oczu. Nie oglądaj się, ale nadstawiaj uszu. Mój rozkaz jest prawem.
Pamiętaj, że trzeba będzie długo czołgać się na brzuchu, nie waż się bać błota, na jedno słowo, morda w błoto, bez gadania… I kurtkę zapnij. Jesteś gotów?
— Gotów — powiedział Artur głucho. Zdrowo się denerwował. Rumieniec z twarzy znikł, jakby go nigdy nie było.
— Kierunek… tam — Red ostro machnął dłonią w stronę najbliższego wzgórza, sto kroków od nasypu. — Jasne? Ruszaj.
Artur konwulsyjnie westchnął, przekroczył szynę i bokiem zaczął schodzić z nasypu. Żwir sypał się z szelestem.
— Spokojnie, spokojnie — powiedział Red. — Nie ma się dokąd śpieszyć.
Ostrożnie zaczął schodzić za Arturem, automatycznie równoważąc inercję ciężkiego plecaka mięśniami nóg. Kątem oka jednak śledził Artura. Boi się chłopak, myślał. I ma rację, że się boi. Chyba przeczuwa. Jeżeli ma takiego nosa jak ojciec, to powinien przeczuwać… Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku, na co ci przyjdzie. Gdybyś ty wiedział, Ścierwniku. że tym razem cię usłucham. „A tędy. Rudy, sam nie przejdziesz. Chcesz czy nie chcesz, będziesz musiał zabrać kogoś ze sobą. Mogę któregoś ze swoich odstąpić, którego nie żal…” namówiłeś mnie, stary draniu.
Pierwszy raz w życiu przystałem na taką rzecz. No, trudno, pomyślał. Może jeszcze wszystko jakoś się obejdzie, nie jestem jednak Ścierwnikiem, może coś wymyślę…
— Stop! — powiedzaiał do Artura.
Chłopiec zatrzymał się, stał po kostki w rdzawej wodzie. Zanim Red zszedł, Artur zapadł się w trzęsawisko po kolana.
— Widzisz ten kamień? — zapytał Red. — Tam, pod zboczem? Trzymaj kurs na kamień. Artur ruszył naprzód. Red dał się wyprzedzić o dziesięć kroków i poszedł jego śladem. Cmokało błoto pod nogami. To było martwe trzęsawisko — ani komarów, ani żab, nawet łozina zwiędła i zgniła. Red automatycznie rozglądał się dookoła, ale na razie wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Wzgórze zbliżało się powoli, zasłoniło nikle jeszcze słońce, a potem całą wschodnią część nieba. Przy kamieniu Red odwrócił głowę i spojrzał na nasyp. Nasyp jasno oświetlało słońce, stało na nim dziesięć wagoników, niektóre wykolejone leżały na boku i w tym miejscu nasyp pokrywały czerwone plamy wysypanej rudy. A dalej, w kierunku kopalni, na północ od wagoników, powietrze nad szynami mieniło się i drgało, od czasu do czasu błyskały w nim i gasiy maleńkie tęcze. Red popatrzył na to drganie i splunął resztką śliny.
— Dalej — powiedział i Artur zwrócił ku niemu twarz pełną napięcia. — Widzisz te szmaty? Nie tam! Bardziej na prawo…
— Tak — powiedział Artur.
— A więc to był niejaki Cwajnos. Dawno temu przestał być czymkolwiek. Nie słuchał starszych i teraz tam leży specjalnie po to, żeby mądrzejszym od niego wskazywać drogę. Weź dwa palce na prawo od tego Cwajnosa… Już? Znalazłeś punkt? Mniej więcej tam, gdzie łozina jest trochę przerzedzona… Tak trzymaj! Marsz!
Teraz szli równolegle do nasypu. Z każdym krokiem wody pod nogami ubywało i wkrótce maszerowali już po suchych sprężystych kępkach. A według mapy tu wszędzie ma być błoto, pomyślał Red. Przestarzała jest ta mapa. Dawno tu Barbridge'a nie było i dlatego jest przestarzała. To źle. Oczywiście suchą drogą łatwiej iść, ale lepiej już, żeby tu było to błoto… Ale maszeruje, pomyślał, patrząc na Artura. Jak po Alei Centralnej.
Arturowi widocznie wrócił dobry nastrój, bo szedł teraz długim krokiem. Jedną rękę wsadził do kieszeni, a drugą wesoło wymachiwał jak na spacerze. Wówczas Red poszperał w kieszeni, wybrał mutrę, mniej więcej dwudziestogramową, wycelował i trafił Artura prosto w kark. Chłopak jęknął, złapał się za głowę i skurczony runął na suchą trawę. Red zatrzymał się nad nim.
— Oto jak tu bywa, Archie — powiedział pouczająco. — To nie aleja w parku i nie poszedłeś ze mną na poranną przechadzkę.
Artur powoli wstał. Twarz miał białą jak papier.
— Wszystko jasne? — zapytał Red. Artur przełknął ślinę i kiwnął głową.
— No to dobrze. A następnym razem dostaniesz w zęby. Jeżeli będziesz jeszcze żył. Marsz!
A z chłopca mógłby być niezły stalker, pomyślał Red. Nazywaliby go pewnie Archie Cherubin. Był już u nas jeden Cherubin, nazywał się Dickson, a teraz wołają go Suseł. Jedyny stalker, który dostał się w „wyżymaczkę” i żyje. Miał szczęście. Ten głupek do tej pory myśli, że to Barbridge go z „wyżymaczki” wyciągnął. A jakże! Z „wyżymaczki” nikogo się nie wyciągnie… Ze Strefy go wytaszczył, to prawda. Zdobył się Barbridge na taki niesłychany wyczyn! Spróbowałby go nie wytaszczyć! Te jego numery wtedy już ostatecznie wszystkim obrzydły i tym razem chłopcy wprost go ostrzegli — sam lepiej w ogóle nie wracaj. A przecież właśnie wtedy Barbridge'a przezwali Ścierwnikiem, przedtem biegał u nas za Perszerona…